Wybawienie

Wybawienie

Kiedy 25 stycznia 1990 roku wsiadałem do jadącego w stronę Gliwic autobusu, nie spodziewałem się, że moje dotychczasowe życie niebawem legnie w gruzach. Tym bardziej też nie mogłem przypuszczać, że będę z tego powodu szczęśliwy.
Rozglądając się po współpasażerach, dostrzegłem kilku chłopaków, którzy mogli mieć tyle lat, co i ja. Żadnego nie znałem, ale później okazało się, że cel naszej podróży był ten sam: jednostka Wojsk Ochrony Pogranicza. Bilet do wojska był dla mnie czymś, czego z jednej strony się bałem i nie miałem z niego ochoty korzystać, a z drugiej, sama instytucja jako taka jeszcze kilka miesięcy wcześniej interesowała mnie jako możliwość zarabiania na życie. Z powodu wady wzroku nie kwalifikowałem się do oficerskiej służby zawodowej i nie mogłem zdawać do szkoły, którą sobie wybrałem. Do innej nie chciałem, pozostała więc służba zasadnicza. Myślałem wtedy, że być może przez okres służby coś się zmieni i wyklaruje. Zmieniło się w sposób, który mi się nawet nie przyśnił.
Moje dotychczasowe 21 letnie życie nie było udane. Kiedy miałem 17 lat, po kilku latach awantur rozwiedli się moi rodzice. Razem z młodszym o 8 lat bratem zostaliśmy razem z mamą. Lata niepewności minęły, ale jednocześnie nadeszły nowe trudności, głównie natury finansowej, jak to w takich sytuacjach często bywa. Wraz z dorastaniem, na dnie duszy gromadziły się rozterki, problemy i samotność. Jako typowy introwertyk wszystkie swoje przeżycia zachowywałem dla siebie. Nawet najlepszy przyjaciel nie wiedział, co się u mnie dzieje, nie wiedział o rozwodzie i dramatach, jakie gnieździły się we mnie przez kilka lat.
Z zewnątrz mogłem być postrzegany jako przyzwoity, dobry człowiek. Z powodu świadomości istnienia Boga raczej unikałem rzeczy, które widziałem jako grzechy. „Unikałem” nie znaczy, że nic złego nie robiłem. Oprócz Jednego nie ma człowieka, który by nie zgrzeszył. Co prawda nie popadłem nigdy w żaden widzialny nałóg, ale wiedziałem, że rzeczy, których się dopuściłem, Bogu się nie podobają. Zdarzyło mi się coś ukraść, może dwa razy w życiu się upiłem, w ukryciu popalałem papierosy, kłamałem, miałem problemy z pożądaniem. Rodzice, choć niewierzący, nie sprzeciwiali się mojemu chodzeniu do katolickiego kościoła. Byłem ochrzczony, zaliczyłem pierwszą komunię, bierzmowanie i regularnie chodziłem na msze oraz do spowiedzi. Zachowywałem wszystko, czego mnie nauczyła religia, do jakiej zostałem przypisany, i świadomie robiłem to kilka lat.
Moje wnętrze było jednak chore. Ukończenie średniej szkoły wiązało się z wyborem drogi w dorosłym życiu. Ta, którą obrać bym chciał, była nieosiągalna. Inne napawały mnie niechęcią do życia. Niepowodzenia „miłosne” dobijały. Świadomość popełnianych grzechów coraz bardziej przygniatała. Chodziłem częściej do spowiedzi, ale już po kilku dniach miałem powód, by tam wrócić. Znowu szedłem i znowu…
Kiedy miałem 18 lat mój najlepszy kolega nagle odszedł z katolicyzmu. Choć był poświęcającym się oazowiczem, narażając się wszem i wobec, zostawił wszystko. Nie rozumiałem tego, ale szanowałem. Byliśmy już przecież dorośli i każdy miał prawo do swoich własnych wyborów. Od tamtej pory nasze wspólne relacje znacznie się zmieniły. Chodząc razem do średniej szkoły, spędzaliśmy wiele czasu, podczas którego, co rusz, mój przyjaciel poruszał sprawy duchowe. Obojętnie o czym rozmawialiśmy, po chwili wspominał o Bogu, zbawieniu, kościele… Tak przez trzy lata. Bywało, że siedzieliśmy przed telewizorem, ja gapiłem się na ekran, a on „nadawał”: z uporem, z cierpliwością, czasem ze swym natręctwem przesadzając. Często spieraliśmy się, często jego starania puszczałem mimo uszu, czasami przyznawałem rację. To ostanie na tyle rzadko, że nie był w stanie mnie przekonać.
W czerwcu 1989 roku skończyliśmy szkołę i nasze drogi się rozeszły. On przeprowadził się do innego miasta, by tam odrabiać zastępczą służbę wojskową, ja przyjąłem się do dołowej pracy w kopalni. Mój koszmar się pogłębiał. Coraz częściej nachodziły mnie myśli o samobójstwie. Nie widziałem przed sobą żadnych perspektyw na lepsze życie. Z drugiej strony, zaszczepiona przez babcię wiara w Boga dawała mi świadomość, że stawienie się przed Bogiem w roli samobójcy oznacza nic innego jak wieczne potępienie. Byłem pewien, że będąc grzesznikiem nie obronię się na sądzie, który jest Sprawiedliwy. Pewnej czerwcowej nocy padłem na kolana i w prostych słowach powiedziałem Bogu, że nie potrafię sobie ze sobą samym poradzić. W szczery i otwarty sposób prosiłem Boga, by zmienił moje życie tak, jak On tego chce. Wtedy nic szczególnego się nie wydarzyło. Coraz bardziej przygniatany problemami pogrążałem się w marazmie.
W styczniu 1990 jechałem do Gliwic z myślą, że w wojsku łatwiej się zabić. I tak było. Oprócz dostępu do broni i ostrej amunicji, nosiłem przy sobie żyletki. Ale miałem coś jeszcze. Na 18 urodziny dostałem prezent, który mam do dziś dnia. Wziąłem go też ze sobą do wojska i okazał się czymś, co w sposób diametralny zaważyło na moim dalszym życiu. Był to mały format Nowego Testamentu. Zasady panujące w wojsku na początku służby oddzieliły mnie od wszelkich moich religijnych zachowań, przyzwyczajeń i rytuałów. Pozostał mi ten Nowy Testament i modlitwa do Boga. Nigdy wcześniej nie modliłem się tyle, co wtedy. Czasem miałem wrażenie, że kładąc się spać i wstając rano, nie przestawałem modlić się przez całą noc. A modliłem się o ratunek dla mnie, o przetrwanie, o zbawienie. Robiłem to swoimi słowami, w prostocie i gorliwości, jakich do tej pory mi chyba brakowało… Nie mogłem pójść do kościoła, nie mogłem wyspowiadać się przed człowiekiem i na chwilę poczuć się lepiej. Mogłem wołać do wprost Boga i mogłem czytać Jego Słowo. Tego drugiego do czasu wojska niemal nie robiłem. Kilka razy próbowałem, ale niewiele z tego rozumiałem. Trudno, by człowiek w ciemności mógł przeczytać cokolwiek, a tym bardziej to rozumieć… Choć był jeden wyjątek, na wakacjach z dziewczyną dwa razy otworzyłem na „ślepo” i dwa razy w tym samym miejscu: o cudzołóstwie…! Co wtedy zrobiłem? Za pierwszym razem pomyślałem, że to przypadek. Za drugim? Przestraszyłem się… i odłożyłem to czytanie na długo.
Luty, marzec i kwiecień 1990 roku okazały się przełomowe. Bóg sprawił, że całkowicie odeszły ode mnie myśli o samobójstwie, zacząłem widzieć i rozumieć, co czytam, przestałem też darzyć nienawiścią ludzi, którzy wokół mnie byli i przestałem borykać się z notorycznymi problemami, z którymi co chwilę biegałem do konfesjonału. Dziwiłem się sam sobie. Wtedy to stało się ze mną to, co w relacji z Bogiem musi się stać, by o sobie powiedzieć, że się jest Jego własnością, Bożym dzieckiem i chrześcijaninem: narodziłem się na nowo! To sformułowanie nie odnosi się tylko do zmiany myślenia i wartościowania otaczającej nas rzeczywistości. To przede wszystkim fakt odnoszący się do sfery ducha. Świadomie grzesząc, umarłem dla Boga: duchowo. By stać się na powrót kimś żywym, musiałem narodzić się z góry, od Boga: z Ducha. Krótko po tym fakcie byłem przekonany, że dopiero teraz stałem się chrześcijaninem, choć do tej pory za takowego się uważałem. Owszem, byłem kimś religijnym, ale chrześcijanin to człowiek, który uznaje Jezusa Chrystusa jako swojego Pana i Zbawiciela, Mistrza, Drogę, Prawdę i Życie… Chrześcijanin to chrystusowiec, a nie tylko ktoś ochrzczony, kto codzienne życie poświęca dla zaspakajania swoich pożądliwości.
Będąc jeszcze w wojsku zdecydowałem, że chcę mieć udział w Kościele, gdzie ludzie chcą żyć według Bożego Słowa, a nie według ludzkich nauk, tradycji i zwyczajów. W pełni świadomie odszedłem z katolicyzmu i przyłączyłem się do ludzi, którzy podobnie jak ja, chcieli w mojej miejscowości budować taki Kościół. Później okazało się, że w Polsce i na całym świecie z podobnymi doznaniami oraz podobnie do mnie myślących ludzi, ludzkimi siłami nie da się zliczyć. Nazywają siebie różnie: zielonoświątkowcami, wolnymi chrześcijanami, baptystami… ale łączy ich to samo – przeżycie nowozrodzenia z Ducha. Ja nie nazywam siebie żadną z tych nazw, ale są mi Braćmi, bo mamy tego samego Ojca.
Kiedy stałem się świadomym chrześcijaninem, stało się jasne, że wojsko nie jest dla mnie odpowiednim miejscem. Prosiłem Boga, by mnie stąd wyciągnął nawet, gdyby miało to być trudne jak pielgrzymka Izraela do Ziemi obiecanej. I tak się stało. Byłem tam pół roku i z nagłych powodów zdrowotnych wypuszczono mnie na wolność.
Później działo się jeszcze wiele trudnych i pięknych dla mnie rzeczy. O wielu mógłbym powiedzieć, że były cudami. Dziś pośród mnóstwa innych spraw jestem pewien, że 3 lata od czasu kiedy po raz pierwszy usłyszałem Ewangelię o zbawieniu za darmo z łaski, do czasu kiedy uwierzyłem, były stracone.
Siłą rzeczy powyższa historia jest tylko skróconym i „suchym” streszczeniem moich doznań. Życie było i jest o wiele bogatsze. Najważniejsze jest jednak to, że tak jak Bóg interesuje się mną, jest zainteresowany także Tobą…