Ślepiec

Ślepiec

Stare mury domów, o które się opierał oraz wyżłobienia pod stopami od wczorajszego popołudnia nie zmieniły swych miejsc zamieszkania. Z wyuczoną precyzją Bartymeusz podążał ku celowi swej codziennej wędrówki, powłócząc ociężale bosymi stopami po nierównościach ulicy. Odłubanym z kory kijem badał zachowawczo teren przed sobą, by nie potknąć się o coś, czego tam być nie powinno. W drugiej dłoni ściskał gliniany kubek – obraz swego losu.

Czuł w sobie niepojęte poruszenie, które wibrowało swoistym niepokojem wielkich chwil. Tłamsząc je nieporadnie myślał o tym, co niegdyś wpływało na wzmożone bicie jego serca, a teraz pozostawało jedynie mglistym, bezkształtnym już wspomnieniem – jak wieki – dawno przeżytych wzruszeń. Cudowne krajobrazy, piękne kobiety, nawet widok latryny zamazywał się brakiem doświadczeń barw, zarysu kształtów, subtelności cieni. Jego szeroko otwarte oczy usiłowały przebić się przez zbitą powałę absolutnej ciemności, nie mogąc już pojmować czym jest biel, czerwień czy błękit. Wszystko, co mu pozostało, to widzieć dotykiem wyczulonych dłoni, odszukujących znajome wybrzuszenia miedziaków, które zamieniał na smak chleba a i czasem wędzonej ryby. Po to właśnie zmierzał ku głównemu traktowi prowadzącemu podróżnych w granice miasta Jerycho. Tam było miejsce jego żebraczej pracy, by móc jeść i marnie egzystować.

Do jego uszu dolatywał wzmożony gwar rozmów pochodzących ze zbliżającego się traktu, ale serce na nowo ściskał ból, który gniótł go ze zdwojoną siłą. Niczym rzymskie miecze przeszywała go ludzka bezduszność – haniebna obojętność na los tego, który nazywany jest bliźnim. Bartymeusz nie był sam przeciskającym się w tłumie poprzez swe własne sprawy, troski i interesy, a jakże to właśnie czyniło go samotnym. Jedynie tacy jak on sam mogli go rozumieć. Pośród nich był w swej własnej gromadzie tychże samych trosk – czasem samoistnie wyolbrzymiających się lub zupełnie tracących na znaczeniu.

Tylko z nimi mógł rozmawiać jak równy z równym. Ci wszyscy dookoła, wielcy i bezkształtni, przetaczający się ponad jego skuloną na ziemi postacią, jakby lubowali się w trącaniu go i obsypywaniu przydrożnym kurzem twarzy zarośniętej długą brodą. Był on tylko ofiarą, niegodną dłuższego przyjrzenia, nie wspomniawszy już o jakimkolwiek zainteresowaniu. Mógł być jedynie wdzięczny niskim pokłonem tym nielicznym, którym zbywały drobne monety w udrapowanych tunikach i przepełnionych trzosach.

Owe poruszenie, którego bezskutecznie usiłował się pozbyć, wypływało jednak spomiędzy tych, których miał prawo nienawidzić, a którzy swą ciekawością, a nierzadko próżnością języków roznosili to, co było w monotonii codzienności cenne – ważne wieści. Bartymeusz wytężał słuch chłonąc wszystko, czym coraz bardziej, niczym przy nadciągającej burzy, huczało miasto. Nowiny brzmiały jak baśń, wręcz niezrozumiale, przywodząc na pamięć stare zwoje opowiadające niezwykłe historie o rozstępującym się morzu, ognistym krzewie, czy kilkudniowym mieszkańcu wielkiej ryby. Mówiono o Proroku rozmnażającym chleby, głoszącym prawdziwą mądrość, nie znoszącym kompromisów i miłującym lud ponad wszystko, ponad granice życia i śmierci. O tym Bartymeusz bał się myśleć, by nie płoszyć tej myśli nazbyt wyraźnymi słowami: On leczył chromych, zabierał gorączki, wskrzeszał nawet umarłych i przywracał wzrok! Nawet człowiekowi, który nigdy nic nie widział, potrafił dać normalny wzrok! Iskierka nadziei w jego ciemnościach. Iskierka, w którą chciał dmuchać z całych sił, by mogła się rozpalić w wielki ogień rozświetlający wszechświat dookoła. Tylko jak tego dokonać? Jak sprawić, by nie zgasła? Jak trafić do Niego – tego nie wiedział.

Przysiadł przy dużym kamieniu, o który mógł oprzeć swe plecy. Poprawił wytarty ze starości płaszcz tak, by osłonił go przed przypiekającymi promieniami słońca. Wystawił przed siebie kubek, by nienachalnie prosić co jakiś czas o jałmużnę. Swe pragnienia wzniósł zaś gdzieś ponad siebie, wysoko, poddając je osądowi Tego, który od zawsze zna najskrytsze wnętrza każdego serca. Bez wyjątku każdego!…

Jego ukryte westchnienia doleciały nieba.

Tłum na drodze jakby z sekundy na sekundę gęstniał, wzbijając coraz większy tuman kurzu, który z wrodzoną sobie natarczywością wciskał się w nozdrza, między zęby i drażnił ślepe oczy. Gwar coraz częstszych słów powoli przemieniał się w jednostajny pomruk, podobny wodospadom. Spomiędzy tego zgiełku do świadomości żebraka przedzierało się potęgując to, czego pragnął, o czym jeszcze przed chwilą bał się myśleć, a jedynie śnił na jawie – imię Proroka. Tłum przekazywał z ust do ust: Jezus Nazarejczyk jest, Jezus Nazarejczyk!…

Coraz większy tumult. Spychało się na niego coraz większe mrowie. Powoli rosła fala ludzka, niczym kręgi wody po wrzuconym kamieniu – zewsząd głosy, tupot nóg i nieznośny kurz. Ktoś na niego nadepnął, ale nie to było istotne, nie to najważniejsze. Serce w nim łomotało jak oszalałe. Ten Jezus o którym słyszał, że daje wzrok, był coraz bliżej, ledwo kilka kroków, tak blisko, że czuł go całym sobą. Wciąż widział tylko ciemność absolutną, nieprzeniknioną i tę iskierkę rozpalającą się, tryskającą żarem i eksplozją ognia.

– Synu Dawida, Jezusie, zlituj się nade mną! – zakrzyknął, ile miał sił i powietrza w płucach. Chciał przebić się przez ten tłum, rozbić ich, przegonić, żeby tylko stanąć przed Nim.

– Milcz, ślepcze – ktoś dźgnął go czymś twardym między żebra.

– Nie przeszkadzaj Mistrzowi – zawtórował ktoś inny.

– Co wrzeszczysz! – dołączył się trzeci skrzekliwym głosem. – Ogłuchnąć tu można, jak pragnę zdrowia.

I to nie było istotne. On walczył o przetrwanie, o życie. A Nauczyciel rozdawał życie – za darmo. On miał litość, miał miłosierdzie, miał miłość! Tylko musiał go usłyszeć – ślepego żebraka. Zebrał siły i nie zważając na nic, nabrał powietrza w płuca. Mocniej, jakby w ostatniej chwili swojego istnienia wrzasnął:

– Synu Dawida, zlituj się nade mną!…

Znów coś zafalowało, ktoś poraz kolejny trącił go, ale bez wątpienia nastąpiła jakaś zmiana. Pośród wielu odezwał jakiś ciepły, inny głos, ale ślepiec nie zrozumiał.

Kilka głosów ponownie zwróciło się ku niemu, lecz już inaczej, mając czyjeś przyzwolenie:

– Ośmiel się…

– No, podnieś się, woła cię!

Bartymeusz sprężył się jak do skoku. Serce waliło niczym oszalałe, był podniecony do granic. Rzucił wytarty płaszcz na kamień i poderwał się na równe nogi. Trzęsąc się, podszedł do Jezusa.

– Co chcesz, abym ci uczynił? – usłyszał tak blisko siebie, że niemal odskoczył. Głos jednak był jak ciepłe słońce w mroźny dzień, wyczekiwany, otulający dobrocią. Coś łapało go za krtań tak, że trudno mu było cokolwiek z siebie wydusić. Wszystko, czego pragnął wypełniło się, a chciał uwolnienia z mroku. Jego modlitwa teraz została wysłuchana – mógł prosić…

– Rabbuni, żebym znowu zaczął widzieć…

To nie była prośba o jałmużnę, o miedzianą monetę, która dźwięcząc w garnuszku zwiastowała chleb mający krótko później się skończyć. Ta prośba miała mu dać nowy wzrok, nowe życie, już nie takie, jakie prowadził zanim zachorował – bezsensowne – i takie jak monety, na miarę chwili. Teraz chciał czegoś zupełnie innego. Pragnął przejrzeć za sprawą Jezusa z Nazaretu, Proroka dającego życie, chciał iść za Nim, poznać Go, poznać Prawdę samego Nauczyciela. Nie chciał umierać w więzieniu ślepoty, gnić w lochach swego własnego „ja” wciąż plączącego się wokół tych samych, przygniatających słabości i niemożności. Ciemność – bez końca zadająca miliony pytań bez odpowiedzi. Nicość – bezlitośnie mordująca najmniejszą nawet okruszynę radości. Bezradność – ciężar przygniatający plecy, czyniący bezwładnymi ramiona. Gniew – na wszystko: na ciemność, nicość, bezradność, beznadzieję i chorobę, na ludzi, którzy są i widzą jak on niegdyś. Prosił o wolność…

Nauczyciel, Mistrz, Prorok, Mesjasz stał tuż na wyciągnięcie ramienia, tak niedościgły w swej mądrości i mocy, które rozdawał niczym świąteczne podarki.

Tłum falował wokół w oczekiwaniu kolejnej sensacji. Był ich spragniony, wręcz ogarnięty żądzą pochłaniania tego, co niecodzienne, co niesamowite i nadające się do sprzedania dalej. Ślepy żebrak – niby nikt taki, trochę jak śmieć, poniewierany i spychany w byle kąt – teraz nadawał się, mógł sprawdzić moc i siłę Proroka na oczach niezliczonych ciekawskich, tak bardzo nieświadomych prawdziwego znaczenia niesamowitości, które wchłaniali w siebie, niczym spragniona wody, wysuszona gleba. Wysuszona gleba… Wszyscy dookoła potrzebowali wody, Żywej Wody, poszukując jej wszędzie, tylko nie tam, gdzie była naprawdę – tu, teraz, pośrodku nich. Każdy spośród tej szarej, pomrukującej masy był taki, jak on – ślepy Bartymeusz. Być może kiedyś coś dostrzegli, ale tak właściwie ich oczy widzą tylko ciemność, bezradność, zmęczenie codziennością. Oni również, z całą pewnością poszukują czegoś dla siebie – skarbu, który zadowoli i da odpocznienie, radość, pokój. I znajdują jakieś okruszki, drobne namiastki wycierające się niczym sandały i płaszcz, by szukać nowych, lepszych, trwalszych – bez skutku. Nie znajdują szczęścia, bo… szukają zbyt daleko – w srebrnikach, zaszczytach, władzy i może w byle jakiej „miłości”. Ale Bartymeusz czuł, że ta Prawdziwa Miłość jest przed nim, gotowa wziąć na siebie ciężar jego ślepych oczu, jego bezradności, choroby, jego gniewu na wszystko i wszystkich. Pisma mówiły: „Chociaż widziałem jego drogi, Ja go uleczę”… Drogi marne, pełne niesprawiedliwości, złości, niewierności, dalekie od posłuszeństwa przykazaniom i dobroci wobec innych – takie Bartymeusz znał, takimi chodził i Bóg również je znał. Bóg znał Bartymeusza – ogarnął go z przodu i z tyłu, poznał i zrozumiał słowa, które miały napłynąć w przemęczone myśli. Wiedział, że jego ślepota, nie tyle ta fizyczna, potrzebowała ratunku, wybaczenia, uzdrowienia…

-Odejdź, wiara twoja uratowała cię – ciepły, łagodny głos Jezusa dotknął oczu Bartymeusza mocą, której nie mogła oprzeć się ślepota, z którą nie mógł walczyć grzech i nie mógł do końca zrozumieć jej tłum gapiów.

Jak fala nagle wzburzonej wody rozległ się tumult spośród tych, którzy stali najbliżej osłupiałego z wrażenia Bartymeusza. Uderzający potok światła rozlał się oszałamiającą tęczą barw, zmuszając powieki do obrony przed ponownym oślepieniem. W pierwszej chwili, mrużąc oczy, łapał gwałtownie powietrze. Nie potrafił odnaleźć słów, które mogłyby wyrazić radość, eksplozję radości jakby nowonarodzonego życia. Zobaczył Jezusa, wiedział, że to On, choć był jak inni – a jednak tak inny. Ruszył w brzęczącą dziesiątkami głosów gawiedź za Jezusem, by dziękować Mu, by być z Nim – lekarzem jego duszy, który odszedł zabierając ze sobą ciężki tobół jego cierpień.

Ewangelia Marka rozdział 10, wersety 46 – 52.

***

Prawda jest taka, że wszyscy jesteśmy duchowo ślepi. Wszyscy też, aby przejrzeć, potrzebujemy Syna Bożego – Jezusa Chrystusa. Tylko On jest w stanie otworzyć nasze oczy, byśmy mogli wejrzeć w duchową rzeczywistość i stać się jej świadomymi uczestnikami.

Jezus powiedział: „Ja jestem światłością świata, kto idzie za mną, nie będzie chodził w ciemności, ale będzie miał światłość żywota… Jeżeli wytrwacie w słowie moim, prawdziwie uczniami moimi będziecie i poznacie prawdę, a prawda was wyswobodzi… Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam, każdy, kto grzeszy, jest niewolnikiem grzechu… Jeśli więc Syn was wyswobodzi, prawdziwie wolnymi będziecie.” (Ewangelia Jana 8 rozdział)

Czy dziś możesz powiedzieć, że Jezus Chrystus uwolnił Cię z Twoich grzechów? Czy możesz z całą stanowczością powiedzieć, że doznajesz wolności dziecka Bożego, prawdziwego chrześcijanina, osoby, która idzie jako uczeń za swym Panem i Nauczycielem? Czy możesz z czystym sumieniem i radością zaświadczyć, że przyjąłeś z rąk Jezusa Zbawiciela ratunek przed potępiającym grzesznika sądem? Jeśli tak, to chwała Bogu, ale jeżeli jest inaczej, to czym prędzej zacznij wołać wraz z ślepym Bartymeuszem Jezusa i mocno uwierz, że On ma moc do głębi zbawić, uleczyć i zmienić Twoją chorą na grzech duszę. Otwórz Jego Słowo i spytaj, co ma Ci do powiedzenia.