Śmierć.
Śmierć.
Śmierć.
I Życie.
Niebo tego dnia zaciągnięte było ciężkimi chmurami. Lada chwila mógł spaść rzęsisty deszcz, Jeremiasz musiał więc spieszyć się, by wykonać swoją pracę, zanim się to stanie. Od częstego schylania bolały go już plecy, ale nie miał wyboru. Gdyby odłożył to do jutrzejszego poranka, cały jego wysiłek mógłby pójść na marne. Drewniany szalunek leżał tuż obok, należało jedynie dokończyć kopanie dołu, zabezpieczyć go szalunkiem przed obsuwaniem się ziemi i nakryć grubą folią, by na dnie nie powstało małe bajorko, w którym trumna natychmiast nabrałaby wody. Takie zjawisko nie robi dobrego wrażenia na już i tak pogrążonych w smutku żałobnikach. Cieszył się, że drugi dół zdążył wykopać przed południem.
Następny dzień dla wielu ludzi, którzy odwiedzą to miejsce, będzie takim dniem, o którym chcieliby zapomnieć, ale długo nie będą mogli. Pożegnają swych najbliższych: mężów, ojców, synów, braci, dziadków, kolegów czy tylko znajomych, ale nie tylko staną nad dołem z trumną, by na pożegnanie wsypać garść ziemi. Oni staną nad „swoim własnym grobem”. Odprowadzą w ostatnim marszu „siebie samych”. Każdemu z nich stanie przed oczami ich własny koniec, ich śmierć, która wcześniej, czy później przyjdzie właśnie po nich. Jeremiasz był przekonany, że nikt przed takimi myślami nie ucieknie. Kiedy zaczął tu pracować, pomimo swych trzydziestu kilku lat i perspektywy niekrótkiego jeszcze życia, nie był w stanie o tym nie myśleć. Widok jego własnego ciała leżącego
w trumnie prześladował go nocami przez kilka tygodni. Wystarczyło zamknąć oczy. Podczas codziennego krzątania się po cmentarzu starał się omijać kaplicę, gdzie na katafalku wystawione stały w otwartej trumnie czyjeś zwłoki. Całe szczęście nie trwało to za długo. Zanim przyszły myśli o porzuceniu tego zajęcia, zdążył się przyzwyczaić. Nie oznaczało to znieczulicy. Co to, to nie. Nie topił też złych myśli i wrażeń w alkoholu. Po prostu nauczył się patrzeć na to z właściwej perspektywy. Umiał się zdystansować, oddzielić od przygnębiającego wpływu tego miejsca, widoku płaczących kobiet i dzieci. Jeśli chciał utrzymać żonę i syna, musiał się tego nauczyć.
Kij, którym mierzył głębokość dołu, potrzebował jeszcze zaledwie kilku centymetrów, by całkowicie schować się pod powierzchnią ziemi. By sprawdzić stan zachmurzonego nieba, podniósł głowę i niemal zamarło mu serce. Odruchowo, gwałtownie odskoczył. Na samym skraju wykopu stał człowiek. Sam w sobie nie był straszny, wręcz można by powiedzieć sympatycznie wyglądający, starszy mężczyzna, ale Jeremiasz nie słyszał żadnych kroków i jego nagłe pojawienie się w tym miejscu po prostu go przeraziło.
— Och, przepraszam! Nie chciałem przestraszyć – szybko powiedział nieznajomy.
— Nie słyszałem pana – powiedział na usprawiedliwienie swej bojaźliwości.
Nastała chwila krótkiej ciszy, tak jakby konsternacja zaistniałą chwilą pozbawiła obu słów. Jeremiasz wbił łopatę w twardą ziemię i rzucił okiem na przybysza. Przypomniało mu się, że widział go w ciągu ostatnich kilkunastu dni na różnych pogrzebach. Wydało mu się wówczas dziwne, że zna on wszystkich tych grzebanych ludzi i poczuwa się do obowiązku uczestniczenia w ich pochówkach tym bardziej, że nie spotkał go jeszcze ani razu
w mieście, które nie należało przecież do metropolii. Mężczyzna miał dość charakterystyczny wygląd. Był niewysokiego wzrostu, miał białe, gładko zaczesane do tyłu włosy, krótko przyciętą brodę i bardzo poczciwą, pokrytą zmarszczkami twarz. Mógł mieć z siedemdziesiąt, nawet osiemdziesiąt lat, ale trzymał się prosto. Ubrany był w długi, czarny prochowiec i wspierał się na zakończonym metalowym szpicem, dużym parasolu.
— To ciężka praca, prawda? – bardziej stwierdził, niż spytał nieznajomy.
— Trochę trzeba się namęczyć, zanim uda się dokopać do dna każdej dziury – przyznał Jeremiasz.
— Ziemia ziemi nierówna, zupełnie jak życie życiu i śmierć śmierci – pociągnął obcy. – W jednym miejscu miękkie i podatne, a zaraz obok twarde niczym skała i oporne na wszelkie działania jest to ludzkie życie, a śmierć…
— Śmierć jest śmiercią – Jeremiasz przerwał mu, ale tonem, który nie przejawiał najmniejszej dozy niegrzeczności. W jego głosie trąciło czymś z własnego przeżycia, z doświadczenia, które nie było łatwe do przejścia. Nie bardzo lubił ten temat. Może i dlatego, że niektórzy ludzie dziwnie na niego patrzyli, gdy dowiadywali się, że jest grabarzem.
Staruszek łagodnie się uśmiechnął.
— Wiem, przejąłeś się niejedną i musiałeś nabrać zdrowego dystansu by nie oszaleć. Wybacz, proszę, moją bezpośredniość, ale w ciągu swego życia miałem sporo czasu i możliwości, aby bliżej zgłębić pierwsze, drugie
i trzecie. Dobrze znam ziemię, twardość skały i zapach tej, która potrafi wydać obfity plon. Doświadczyłem wielu przeciwności codziennej egzystencji i dano mi wejrzeć w sedno śmierci. To coś więcej, niż zobaczyć jej fizyczne przejawy, dużo więcej… Do jutra Jeremiaszu.
Mężczyzna odwrócił się na pięcie i niespodziewanie jak na swój wiek szybko odszedł, znikając za kopcem usypanej obok dołu ziemi. Pomimo że wypowiedź nieznajomego miała stanowczy charakter, pomimo że mógł poczuć się potraktowany jak młokos, który niewiele wie o życiu, nie żywił najmniejszej urazy. Wręcz przeciwnie. Ten stary człowiek zaintrygował go jeszcze bardziej. Chciał się dowiedzieć kim jest i skąd się wziął.
***
Poranek następnego dnia na szczęście oddalił groźbę ulewy. W nocy co prawda pokropiło, ale oba groby były niezagrożone. Jeremiasz zaraz po przyjściu na cmentarz usunął folie oraz szalunki, dla pewności uklepał nieco ściany dołów łopatą i w oczekiwaniu na uroczystości zajął się grabieniem opadłych z drzew liści, które z lubością pokrywały jesienią grubym kobiercem alejki, przejścia i same nagrobki. Co chwila zerkał w kierunku bramy
i bocznego wejścia, czy aby może pokaże się tam staruszek w prochowcu. Do najbliższego pogrzebu pozostało jakieś pół godziny. Człowiek, który znajdzie swe miejsce spoczynku w pobliskim dole, nie umarł śmiercią naturalną. Kilka dni temu głośno było o tragicznym wypadku, który wydarzył się na drodze dojazdowej do miasta. Niespodziewanie z chodnika na jezdnię wtargnęło dwoje dzieci. Jadący z obu kierunków kierowcy, widząc, co się dzieje i nie chcąc najechać na dzieci, gwałtownymi manewrami zmienili kierunki jazdy. Jeden z nich wjechał w pole, ale tor jazdy drugiego zakończył się na drzewie. Kierowca zmarł w szpitalu, nie odzyskawszy przytomności. Miał niecałe pięćdziesiąt lat i był dobrze znanym, ogólnie szanowanym lekarzem pediatrą. W drugim grobie Jeremiasz miał zasypać dwudziestoletniego młodzieńca, który umarł po jakiejś ciężkiej chorobie. Nie bardzo wiedział, czego spodziewać się po tym pogrzebie, gdyż miał się odbyć bez księdza. Rodzice chłopca byli wyznawcami jakiejś innej religii, nie byli katolikami, ale kim, tego nie zdołał się dowiedzieć. Po prostu jakaś sekta. Nie miał szczególnego upodobania w takich wydarzeniach, wręcz znajdował sobie na czas ich trwania zajęcie w jak najdalszym zakątku cmentarza, ale dziś powziął zamiar przysłuchaniu się obu uroczystościom.
Gdzieś z oddali doleciały dźwięki orkiestry. Kondukt zbliżał się do cmentarza. Jeremiasz uformował z liści niewielki kopczyk i przeniósł się kilka metrów dalej. Zanim dojdą na miejsce, akurat zdąży uporządkować jeszcze jedną alejkę i będzie mógł zająć odpowiednie miejsce, tak by nie rzucać się w oczy, ale i wszystko słyszeć. Kiedy zobaczył ministrantów z krzyżem, stanął za grubym pniem rozłożystego dębu. Ministranci i idący za nimi ksiądz stanęli, aby pracownicy zakładu pogrzebowego, którzy noszą trumnę, mogli wyciągnąć ją z karawanu. Potem weszli na cmentarz i skierowali się wprost przed siebie, by po kilkudziesięciu metrach skręcić i ustawić trumnę tuż przy wykopanej przez Jeremiasza dziurze. Obok trumny stanął ksiądz, obok dwie kobiety w czerni, u których pomimo sporej różnicy wieku widać było podobieństwo, przy młodszej zaś stał młody, wysoki mężczyzna z małym dzieckiem na ręku. Jeremiasz domyślił się, że to żona zmarłego lekarza z córką, zięciem i wnukiem. Wokół zaroiło się wręcz od całego mnóstwa ludzi. Jeremiasz rozpoznał przedstawicieli władz miasta, wielu urzędników, lekarzy, delegacje szkół, dziesiątki dzieci z rodzicami, młodzieży. Widać było, że zginął człowiek cieszący się niemałym poważaniem w mieście. Żona łkała, chwilami słychać było, że powstrzymywała się od głośnego płaczu. Córka wsunęła swą dłoń pod jej ramię, by mogła się na niej wesprzeć. Zięć głaskał dziecko i szeptał mu coś do ucha.
Jeremiasz w poszukiwaniu staruszka zaczął się rozglądać po zebranych ludziach, gdy cichy głos tuż za jego plecami zabrzmiał w jego uszach niczym wystrzał z karabinu. Niemal odskoczył.
— Przyszedłem, Jeremiaszu.
— A!… – odwrócił się gwałtownie i zobaczył znajomą twarz. Kilka osób zwróciło na nich uwagę. Uśmiechnął się przepraszająco.
— Już myślałem, że się pan rozmyślił.
— Nie, dlaczego miałbym się rozmyślić, przecież umówiliśmy się – powiedział cicho. Zaraz też proszącym tonem dodał:
— Mam na imię Jan. Nie nazywaj mnie panem. Znam tylko jednego. – Znacząco spojrzał w niebo. – Możesz do mnie mówić po imieniu. Naprawdę. Widzę, że szanujesz ludzi, więc, pomimo dużej różnicy wieku, w niczym mi to nie ubliży.
Jeremiaszowi nie było łatwo przeskoczyć tej wiekowej bariery, ale stanąwszy obok staruszka zadał pytanie:
— Nigdy cię nie widziałem w mieście, skąd więc mnie znasz i dlaczego przychodzisz w takie miejsce dokładnie wtedy, gdy kogoś mają zamiar pogrzebać? Ci ludzie to twoi znajomi?
Staruszek uśmiechnął się ciepło i marszcząc czoło odpowiedział, jakby bez nadziei, że zostanie zrozumiany:
— Pochodzę z bardzo daleka i przyjechałem tu, by spotkać się z pewnym człowiekiem i przekazać mu kilka, niezwykle istotnych informacji. Ciebie i innych w tym mieście znam, gdyż mamy wspólnego znajomego. Ów znajomy jest jednak bardziej mój niż twój, dlatego miałbyś trudności ze skojarzeniem go. Jeśli nadarzy się ku temu odpowiednia sposobność, myślę, że spotkamy się razem i wszystko będzie jaśniejsze.
Jeremiasz chciał jeszcze coś o niego spytać, ale zrezygnował. Ksiądz zaczął krótką modlitwą, po czym rozwinął niewielką karteczkę by odczytać z niej mowę pożegnalną.
— Posłuchaj dobrze wszystkiego – powiedział Jan i zamilkł.
— Z wielkim smutkiem i żalem żegnamy dziś naszego, umiłowanego brata w Chrystusie. Jego głęboka miłość do dzieci była tak wielka, że zaprowadziła go w to oto miejsce. Od tak wielu lat poświęcał się pracy
z dziećmi i dla dzieci. Jego poświęcenie jest dla nas wielkim przykładem, gdyż niczym sam Chrystus bardziej umiłował śmierć niż życie. Będziemy o tym pamiętać do końca naszych dni. Będą o tym pamiętać dzieci, które zawdzięczają mu swe życie.
Piotr Raden był niezwykłym człowiekiem. Jego ciepło przyciągało do niego wielu z nas. Przyjacielski, potrafiący wysłuchać każdego, kto przyszedł z jakimkolwiek problemem. Nie szczędził swego czasu i sił, by pomagać swym małym pacjentom w powrocie do zdrowia. Wielkie uznanie przyniosła mu również praca społeczna na rzecz naszego miasta. Dzięki jego inicjatywom powstały dwie przychodnie, dzięki którym poprawiły się warunki pracy służby zdrowia. Ponadto wszystko jednak jest nam także dobrze znane jego przywiązanie do Boga. Piotr pomagał w organizacji wielu parafialnych imprez, opiekował się pielgrzymami podczas wielu pielgrzymek do Częstochowy. Był z nami przy każdym ważnym wydarzeniu, wspomagał Kościół swym czasem, wysiłkiem
i pieniędzmi. Oprócz tego był miłującym mężem i wzorowym ojcem. Łączymy się w głębokim żalu
z żoną, córką, zięciem i wnukiem Piotra. Bądźmy dla nich wsparciem w tych trudnych chwilach.
Niech miłosierny Bóg łaskawie przyjmie naszego brata Piotra na swe łono. Niech bogactwo jego dobrych czynów znajdzie uznanie w Jego oczach i przykryje niedopatrzenia, błędy i potknięcia grzesznej natury. Wieczne odpoczywanie racz mu dać Panie…
— A światłość wiekuista niechaj mu świeci – odpowiedział zgodnym chórem cały zebrany tłum.
— Wieczne odpoczywanie racz mu dać Panie…
— A światłość wiekuista niechaj mu świeci – powtórzono.
— Wieczne odpoczywanie racz mu dać Panie… – powiedział ksiądz po raz trzeci.
— A światłość wiekuista niechaj mu świeci.
Ksiądz wykonując symbol krzyża, pokropił kropidłem trumnę, po czym używając lin opuszczono trumnę do dołu. Zgromadzeni ludzie odmawiając „Ojcze nasz” i „Zdrowaś Mario” znosili w pobliże grobu wieńce i wiązanki kwiatów. Było ich tak dużo, że po krótkiej chwili pracownicy zakładu pogrzebowego mieli kłopot z ich układaniem.
Jeremiasz spojrzał w kierunku najbliższej rodziny. Teraz żona lekarza nie powstrzymywała łez. Jej głos przebijał się spomiędzy głośno skandowanej modlitwy. Córka mocno obejmowała matkę. Płacz rozniósł się dalej. Płakała najbliższa rodzina, krewni, bliscy znajomi, rodzice dzieci, którym bohaterski czyn doktora uratował życie. Był to niezwykle przejmujący widok. Poczucie żalu, smutku dławiło w gardle i wyciskało z oczu łzy wielu mniej związanych uczuciowo z nieżyjącym człowiekiem ludzi. Jeremiasz nieco ukradkiem spojrzał na Jana. Jego twarz była spokojna, jakby nieco kamienna, nie wyrażająca żadnych uczuć a usta zamknięte. Nie przyłączył się do ogólnej modlitwy za zmarłego. Nie było widać żadnego zaangażowania z jego strony wobec tego, co się tu działo pomimo to, że podobno znał tego lekarza, pomimo całej dramaturgii okoliczności jego śmierci.
Do wdowy ustawiła się długa kolejka pragnących złożyć kondolencje.
— To jest prawdziwa śmierć – powiedział nagle Jan. Nie dodał nic więcej.
Jeremiasz nie zrozumiał. Wydawało mu się to oczywiste, ale ton Jana krył w sobie coś tajemniczego. Nie było teraz możliwości żądać wyjaśnienia, ale niedługo cmentarz opustoszeje.
Kiedy skończono modlitwy, ludzki rój na cmentarzu począł powoli przesuwać się ku głównej bramie. Jeremiasz poczuł, że Jan ciągnie go za łokieć.
— Coś się stało? – spytał po kilku krokach.
— Chcę coś ci pokazać, coś powiedzieć.
Po krótkiej chwili Jeremiasz zrozumiał, że idą do kaplicy. Tam na katafalku od wczoraj spoczywała trumna ze zwłokami tego młodego człowieka, który dziś znajdzie swoje miejsce pod ziemią. Jeremiasz wzdrygnął się. Nie lubił widoku trupiej bladości, zapadniętej szczęki i splecionych na brzuchu palców dłoni. Nie miał ochoty tam iść. Trumna jest otwarta, to wiedział na pewno.
— Chodź Jeremiaszu. Młody Jakub nie jest przerażający – powiedział Jan, zupełnie jakby znał jego myśli. Zaraz też spytał:
— Czy wiesz kim był?
— Nie. Wiem tylko, że jego rodzice nie są katolikami i pogrzeb odbędzie się bez księdza.
— Tak, to prawda. Jego rodzice kiedyś byli katolikami, ale opuścili tę religię, kiedy poznali Boga Biblii.
— Ale przecież katolicy także mają Biblie i czytają je – żachnął się Jeremiasz. – Ja sam mam Biblię.
— Czy i ty ją czytasz? – Jan zawiesił ton tego pytania, jakby liczył się z tym, że będzie ono wyłącznie retoryczne.
— No… – Jeremiasz zawahał się przez ułamek sekundy i przyznał – czasami.
— W wyjątkowych sytuacjach, prawda? W czasie jakiegoś większego święta, albo kiedy brakuje rozwiązania hasła w krzyżówce, albo tak po prostu z nudów, od czasu do czasu pozwalasz jej kartkom odetchnąć świeżym powietrzem.
Jeremiasz milczał. Coś z tego, co usłyszał, było prawdą.
— I tak właśnie jest z Biblią i znakomitą większością katolików, Jeremiaszu – stwierdził smutno Jan. – Kiedyś papieże kazali ją palić, choć i tak jej egzemplarzy było na świecie bardzo mało.
— Słyszałem o tym, ale wtedy były bardzo trudne czasy. Panoszyło się tyle herezji…
— Herezji jest więcej dziś, niż wtedy – przerwał mu Jan. – Problem polegał bardziej na tym, że Biblia mówiła rzeczy, które nie zgadzały się z oficjalnymi naukami Rzymu, a ludzie ją czytający zaczęli je widzieć. Bano się więc, że doprowadzi to do upadku katolicyzmu. Tępiono „heretyków”, którym Bóg objawiał duchową rzeczywistość. Osądzano ich na śmierć jak najgorszych przestępców.
— Tak, to straszne, ale kościół przyznał się do błędów i teraz nasz papież zachęca do czytania Biblii.
— Być może zachęca, ale ani on sam, ani inni księża nie są chętni by ją właściwie traktować, przyjmować
i praktykować.
Jeremiasz zatrzymał się. Ten człowiek mówił rzeczy, które przeczyły sumienności katolickiej religii.
— Nie dziw się temu, co mówię – powiedział ze smutkiem w oczach Jan. — Dobrze wiesz, że dla katolików ważniejsza jest tradycja od Bożego Słowa. Wiele rzeczy, które praktykujesz, to nauki nic nie mające wspólnego
z nauką Pana Jezusa i Jego apostołów.
Znów pociągnął Jeremiasza za rękę.
— Chodźmy do Jakuba. Dużo by mówić, ale chcę powiedzieć ci o najważniejszym.
Jeremiasz zawahał się, ale poszedł. Po chwili byli już u drzwi kaplicy. Nie była zamknięta, gdyż za godzinę miał odbyć się drugi pogrzeb. Weszli do środka. W centralnym miejscu stał nakryty czarnym aksamitem katafalk, na nim trumna z martwym ciałem przystojnego, młodego chłopca, a po obu stronach po trzy świeczniki ze świecami. Pod dwiema ścianami stały jeszcze krzesła, niezbędne tym, którym zdrowie bądź przeżycia nie pozwalały długo ustać na nogach.
Jan stanął u wezgłowia i głęboko westchnął.
— Mógłby jeszcze długo żyć, ale nie pozwalał swoim uszom słuchać. Jego rodzice znają Boga, lecz on nie chciał Go poznać przez długie lata. Wolał prowadzić swoje życie, zbuntowane i „wolne”. Nie znosił „gderania” rodziców o Jezusie, miał dość chodzenia na nabożeństwa. Poszedł drogą kolegów z klasy. Alkohol, papierosy, potem narkotyki. W końcu zaraził się wirusem HIV. Po roku zaczął chorować na AIDS. Po czterech latach buntu zrozumiał, że jest na granicy śmierci. Wtedy na odwrót było już zbyt późno.
— Skoro sobie zasłużył – krótko skwitował to Jeremiasz. Był spięty. Nie wiedział do czego ten stary człowiek zmierza.
— Tak, zapłatą za grzech jest śmierć. Jakub świadomie wybrał taką drogę. Chciał być wolny, ale jego „wolność” okazała się zabójczą niewolą. Alkohol, nikotyna i narkotyki były tylko zewnętrznymi przejawami tej niewoli. O wiele ważniejsza jest dusza, ale najważniejszy – duch. O tym nie myślał. We właściwej sobie porze przyszedł do niego ten, który zwodzi, ojciec kłamstwa, szatan i zaoferował swoje usługi, pomoc w uzyskaniu „wolności i niezależności”. On potrafi myśleć po ludzku i wie, co człowiek lubi, co kocha jego zdeprawowana natura, czego pożąda. Podaje to w błyszczącej oprawie „wielkich korzyści”, których odrzucenie równałoby się głupocie. Jednocześnie udowadnia naiwność tych, którzy idą za Bożym głosem. Jakub dał się wplątać w jego matactwa. Uległ swoim pożądliwościom i umarł. Ale to nie ta śmierć, na którą teraz patrzysz. Śmierć ciała to nie ta prawdziwa śmierć.
— Nie rozumiem. Już drugi raz używasz wyrażenia „prawdziwa śmierć”- powiedział z niepewnością w głosie Jeremiasz.
— My wszyscy umarliśmy przez nasze grzechy i upadki. Umarła nasza więź z Bogiem, została zerwana linia życia i zaczęliśmy chodzić według zasad tego świata, naśladując władcę, który rządzi teraz w powietrzu, ducha, który działa w opornych synach buntu. To życie w pożądliwościach ciała, uleganiu woli zepsutej natury, to bycie dzieckiem gniewu. Bóg jest Duchem i z człowiekiem łączy Go więź duchowa. Bóg też jest Święty i Sprawiedliwy. Nie chce i nie może mieć nic wspólnego z grzechem. Kiedy w świadomy sposób wybraliśmy zło, grzech, bunt przeciw Jego prawom życia, nasz duch dla Niego umarł, Jeremiaszu! To jest prawdziwa śmierć – oddzielenie od Boga.
Jan zrobił pauzę w swej mowie. Chciał, aby do Jeremiasza dotarł jej sens.
— Ta śmierć dotyczy ciebie, mnie, Jakuba, Piotra, wszystkich. Bo jak przez jednego Adama grzech wszedł na świat, a przez grzech śmierć, tak i na wszystkich ludzi przyszła śmierć, bo wszyscy zgrzeszyli. Nie ma ani jednego sprawiedliwego, nie masz, kto by rozumiał, nie masz, kto by szukał Boga, wszyscy zboczyli, razem stali się nieużytecznymi, nie masz, kto by czynił dobrze, nie masz ani jednego…
— Ale przecież doktor Piotr był dobrym człowiekiem. Sam słyszałeś, ile dobra uczynił dla ludzi – Jeremiasz już wiedział, czego się uchwycić – i poświęcił swoje życie dla ratowania tych dzieci. Jak możesz mówić, że nie ma sprawiedliwych, że wszyscy są nieużyteczni i nikt nie szuka Boga. On jest dowodem na to, że nie masz racji. On bardzo dużo zrobił dla Boga!
— Piotr był martwy dla Boga od bardzo wielu lat – odpowiedział z prawdziwym smutkiem Jan. – Wszystkie jego uczynki były dla Boga martwe, pozbawione udziału Ducha, pozbawione przepływu Bożego życia, pozbawione Bożej woli. Piotr działał z wielkim zaangażowaniem, to prawda. Lecz nie to decyduje o satysfakcji Boga. Zamysł ciała, to śmierć, a zamysł Ducha, to życie i pokój. Bez Bożego Ducha człowiek jest martwy, po prostu nieżywy duchowo, trup, który nie jest w stanie zrobić nic prawdziwie wartościowego. Nic, o czym Bóg mógłby powiedzieć, że to mu się podoba. Dopiero wtedy, gdy Duch Święty jest inspiracją działania, dawcą pomysłu i człowiek poddaje się Jego woli, można zrobić coś, co będzie miało wymiar wieczny, nieprzemijający. Jeśli sam Bóg jest dawcą chcenia i wykonania, wszystko ma sens.
— Ale przecież my byliśmy bierzmowani przez samego biskupa właśnie po to, by Duch Święty kierował naszym życiem – ucieszył się Jeremiasz myślą, która dała mu promyk światła w ciemności, która go opadła.
Jan stanął tuż za głową martwego Jakuba i uniósł dłoń, tak jakby chciał pogłaskać jego włosy. Zatrzymał się jednak nad nim.
— To nie jest tak, jak cię nauczono – powiedział bardzo powoli. – Nie tak.
— Dlaczego podważasz autorytet kościoła, autorytet papieży, biskupów, księży? Skąd wiesz, że to ty właśnie masz rację?
— To nie ja – odpowiedział znów bardzo powoli, jakby chciał każde słowo podkreślić, w szczególny sposób wyrazić jego wagę i wartość. — To Słowo Boże, to sam Chrystus, ja nic nie znaczę. Wszystko, co ja powiem, możesz podważyć, zignorować, ale Słowo Boże jest niepodważalne, jest ku życiu wierzącym i na sąd dla niewierzących. Ono zawsze wykonuje jakąś pracę: ku życiu lub ku śmierci i nie powraca bezowocnie do Boga! Taka jest prawda, taka jest rzeczywistość i przed nią nie uciekniesz. Przed nią nikt nie ucieknie.
Jeremiasz patrzył na tego starego człowieka. Mówił rzeczy straszne. Niszczył jego dotychczasowa pojęcie religijności, relacji człowieka z Bogiem. Ton jego głosu nie był jakoś szczególnie mocny, ale gdzieś pod nim, jakby w jego tle drgało coś niezwykłego, coś, co uderzało w ukryte zakamarki serca z wielką siłą przekonania. Jednak w Jeremiaszu wzrastał jakiś bunt. Przez ułamek chwili pomyślał, że to strach przed prawdą, ale zaraz potem uciekł przed tym w myśl o wiele wygodniejszą, w przekonanie, że są ludzie o wiele mądrzejsi od niego, tacy, którzy poświęcili się dla Boga, którzy skończyli odpowiednie studia i znaleźli właściwe odpowiedzi na właściwe pytania. Chciał skończyć tę rozmowę, chciał uciec.
— Zajmę ci jeszcze tylko chwilę – powiedział Jan, jakby wyczuwając jego myśli. — Popatrz na Jakuba. Jego twarz jest spokojna. Kiedy umierał, nie było w nim strachu przed nieznanym. On zaufał. Uwierzył. Oddał siebie samego w ręce Jezusa. Przyjął Go jako swojego Pana i Zbawiciela. Uwierzył, że krew przelana na krzyżu, była właśnie ze względu na jego grzechy przelana. On nie tylko uznał historyczny fakt, ale zaufał w jego duchowe znaczenie. Przez swoją wiarę Jakub otworzył Bogu nowe możliwości. Bóg stał się nie tylko jego Stwórcą, ale i jego Ojcem, gdyż zrodził go przez Ducha na nowo.
— My wszyscy narodziliśmy się na nowo, kiedy zostaliśmy ochrzczeni – wtrącił Jeremiasz.
— Och, nie. To nie tak. – Jan złożył dłonie tak, jakby miał zamiar zaraz się pomodlić. – Bóg tym, którzy przyjęli Jezusa dał prawo stać się dziećmi Bożymi, tym, którzy wierzą w imię Jego, którzy narodzili się nie z krwi ani z cielesnej woli, ani z woli mężczyzny, lecz z Boga. To nie rodzice decydują o narodzeniu na nowo, nie pochodzenie, nie jakiś religijny rytuał, ale sam Bóg, który zna serce i widzi jego wiarę. Nie jakąś tam intelektualną wiedzę, ale wiarę! Prawdziwe zaufanie Jezusowi, które nie jest oparte na swojej sprawiedliwości wynikającej
z własnych uczynków, ale na usprawiedliwieniu, które pochodzi z ofiary Jezusa. Można mieć gorliwość, ale gorliwość nierozsądną, która nie przyjmując usprawiedliwienia Bożego, próbuje ustanowić własne. A zbawienie nie jest z uczynków. Ono jest z łaski przez wiarę. Ono nie jest z nas, ale Boży to dar. Nie z uczynków, aby się ktoś nie chlubił. Dopiero dzięki życiu Chrystusa w nas możemy dobrze czynić, gdyż ma to dla Boga Jego zapach i smak.
Jan popatrzył Jeremiaszowi prosto w oczy.
— Jakub duchowo umarł przez swoje grzechy. Piotr duchowo umarł przez swoje grzechy. Jakub ożył dla Boga przez wiarę. Bóg zrodził go na nowo przez swojego Ducha, dał mu swoje niezniszczalne życie. Piotr działał, bo myślał, że jest na tyle dobry, by Bóg obdarzył go uznaniem. Sądził, że zasłuży sobie na życie wieczne swoimi uczynkami i nie widział potrzeby, by przyjąć Jezusa. Myślał, że przynależność kościelna, to wszystko, co otwiera drogę do Boga. Piotr nie chciał dopuścić myśli, że jest martwy i bezużyteczny dla Boga.
Jeremiasz nie wiedział, co ze sobą zrobić. Miał ochotę po prostu zamknąć drzwi z drugiej strony i zostawić tego starca z jego kazaniem trupowi, który leżał obok nich. Może on miałby więcej cierpliwości.
— Skąd wiesz, co ten lekarz myślał, co robił? Jesteś tu obcy! – niemal krzyknął.
— Już ci powiedziałem, że mieliśmy wspólnego znajomego – spokojnie odpowiedział Jan. – Poza tym miałem okazję z doktorem Piotrem rozmawiać. Na dzień przed jego śmiercią… Nie chciał mnie słuchać, ale usłyszał, co wiedzieć powinien. Bóg dał mu tyle czasu, ile było potrzeba, aby mógł podjąć świadomą decyzję. Był mądrym człowiekiem.
Jeremiasza „zatkało”. Przez chwilę nie wiedział, co powiedzieć.
— Jeremiaszu, jak Mojżesz wywyższył węża na pustyni, tak musiał być wywyższony Syn Człowieczy, aby każdy, kto weń wierzy, nie zginął, ale miał żywot wieczny. Albowiem tak Bóg umiłował świat, że Syna swego jednorodzonego dał, aby każdy, kto weń wierzy, nie zginął, ale miał żywot wieczny. Bo nie posłał Bóg Syna na świat, aby sądził świat, lecz aby świat był przez niego zbawiony. Kto wierzy w niego, nie będzie sądzony; kto zaś nie wierzy, już jest osądzony dlatego, że nie uwierzył w imię jednorodzonego Syna Bożego. A na tym polega sąd, że światłość przyszła na świat, lecz ludzie bardziej umiłowali ciemność, bo ich uczynki były złe. Każdy bowiem, kto źle czyni, nienawidzi światłości i nie zbliża się do światłości, aby nie ujawniono jego uczynków. Lecz kto postępuje zgodnie z prawdą, dąży do światłości, aby wyszło na jaw, że uczynki jego są dokonane w Bogu. Kto wierzy w Syna, ma żywot wieczny, kto zaś nie słucha Syna, nie ujrzy żywota, lecz gniew Boży ciąży na nim. Jeremiaszu, nie bądź nieczuły na to, co Bóg ma ci do powiedzenia. Wielu jest takich, którzy badają Pisma, bo sądzą, że w nich jest żywot wieczny, ale one wszystkie świadczą o Jezusie. Pomimo to, do Niego przyjść nie chcą, aby mieć żywot wieczny. Godne wiary jest to, co ci mówię: kto wierzy Bogu, ma żywot wieczny i nie stanie przed sądem, ale przeszedł
z śmierci do żywota. Tu naprawdę nie tylko chodzi o wiarę w Boga. Potrzeba uwierzyć Bogu! Zaufać Jego Słowu. Choć masz wodę w kranie, to nie wystarczy do tego, by się napić. Musisz odkręcić kurek. Tak samo jest z ofiarą Jezusa na krzyżu. Nie wystarczy, że Pan umarł na krzyżu, że przelał tam swoją krew za twoje grzechy. Dopiero, gdy twoje serce uwierzy, że ta krew była przelana właśnie za twoje grzechy, twoje kłamstwa, złe pożądliwości, kradzieże, złośliwości, gniew i wszystko inne, co jest grzechem, da prawdziwe uwolnienie, pokój i radość z ratunku od potępienia, od śmierci. Od twej prawdziwej śmierci, Jeremiaszu.
Jan rozłożył ręce tak, jakby chciał pokazać bezradność.
— Żaden trup nie jest w stanie niczego dokonać. Duchowy trup także nie. Sam siebie nie zbawisz. Musisz stać się nowym człowiekiem, który ma w sobie życie samego Boga. Tylko to życie może sprawić właściwe działanie i wartościowy efekt. Bo i my wszyscy byliśmy niegdyś nierozumni, niesforni, błądzący, poddani pożądliwości
i rozmaitym rozkoszom, żyjący w złości i zazdrości, znienawidzeni i nienawidzący siebie nawzajem. Ale gdy się objawiła dobroć i miłość do ludzi Zbawiciela naszego, Boga, zbawił nas nie dla uczynków sprawiedliwości, które spełniliśmy, lecz dla miłosierdzia swego przez kąpiel odrodzenia oraz odnowienie przez Ducha Świętego, którego wylał na nas obficie przez Jezusa Chrystusa, Zbawiciela naszego. Abyśmy, usprawiedliwieni łaską jego, stali się dziedzicami żywota wiecznego, którego nadzieja nam przyświeca. Ale ona przyświeca tym, którzy przyjęli Jezusa, jako swoją jedyną drogę do Boga. Przyświeca mnie i tym, którzy narodzili się na nowo z Ducha i przez to stali się dziećmi Bożymi.
Jan podszedł blisko, bardzo blisko Jeremiasza. Był od niego niższy, musiał więc zadzierać głowę ku górze, ale Jeremiasz poczuł się bardzo mały, jak małe dziecko, które nic nie wie o życiu.
— Czy masz pewność zbawienia? – spytał Jan i patrząc mu prosto w oczy czekał na odpowiedź.
— Pewność zbawienia? – zdziwił się Jeremiasz. – Jak można mieć pewność zbawienia? Przecież to się dopiero okaże na sądzie.
— To właśnie odróżnia chrześcijanina od człowieka religijnego. Słowo „chrześcijanin” nie pochodzi od słowa „chrzest”, ale od Chrystusa. Chrześcijanin to człowiek, który ma Chrystusa w sobie i idzie jego śladem jako Jego uczeń. On kocha Jezusa, jest mu podporządkowany niczym niewolnik. Trzyma się Chrystusa na tym świecie jak rozbitek kawałka drzewa na środku oceanu – kurczowo, z całych sił. On nie ma zaufania do siebie samego, swoich możliwości, ale Chrystus jest dla niego wszystkim. Jezus Chrystus jest jego życiem. A takie jest świadectwo, że żywot wieczny dał Bóg, a żywot ten jest w Synu jego. Kto ma Syna, ma żywot; kto nie ma Syna Bożego, nie ma żywota. To napisane jest tym, którzy wierzą w imię Syna Bożego, aby wiedzieli, że mają żywot wieczny. A ludzie religijni… ufają swojej aktywności, działalności, religijnym obrzędom i temu, że mają udział
w jakimś kościele. Ale prawdziwy Kościół to nie budynek i nie ludzka organizacja jakkolwiek byłaby sprawna, przedsiębiorcza i aktywna. Kościół to żywy organizm, którego głową jest sam Chrystus, a członkiem tego organizmu nie zostaje się przez chrzest, czy jakieś zapisy, ale przez nowozrodzenie, świadome przyjęcie Jezusa jako swego Zbawiciela i Pana, uwierzenie w Jego zbawcze dzieło na krzyżu. Jeremiaszu, nie odrzucaj tej oferty, nie stać cię na to.
Jeremiasz patrzył na Jana bez słowa. To byłoby zbyt proste, aby było możliwe. Zbawienie za darmo? Tyle wysiłków na nic? A to wszystko w czym miał udział od tylu lat: sakramenty, pielgrzymki, święta… Niemożliwe, po prostu niemożliwe. Ci mądrzy ludzie, którzy poświęcają swoje życie dla Boga, mieliby prowadzić ich na manowce? Kim jest ten starzec, by mieć czelność podważać autorytet Watykanu?
— Kim ty właściwie jesteś, że mówisz takie rzeczy? Jakie szkoły skończyłeś? – powiedział wreszcie cedząc słowa przez zęby.
Na twarzy Jana był prawdziwy smutek. Jego oczy szukały głębi duszy Jeremiasza, młodego człowieka, który gdzieś wewnątrz serca chciał podobać się Bogu, ale nie chciał przyjąć Bożego Słowa…
— Jestem Jan, sługa mojego Pana Jezusa z Nazaretu, Syna Bożego, Mesjasza wyczekiwanego przez Izraela
i odrzuconego do czasu Jego powtórnego przyjścia. Jestem uczniem w szkole Bożego życia, uczniem krzyża, uczniem prawdziwej ewangelii. Chrystusa nie da się nauczyć przez zgłębianie teologicznej wiedzy. Z Chrystusem trzeba żyć. Trzeba przytulić się do Jego serca...
Jeremiasz popatrzył na Jana, na martwego Jakuba i odwróciwszy się na pięcie, szybkim krokiem wyszedł
z kaplicy. Nie chciał nic więcej słyszeć, nie chciał słyszeć wołania starca, nie chciał o tym myśleć, nie chciał, by jego życie przewróciło się do góry nogami.
— Bo jeśli ustami swoimi wyznasz, że Jezus jest Panem, i uwierzysz w sercu swoim, że Bóg wzbudził go
z martwych, zbawiony będziesz. Albowiem sercem wierzy się ku usprawiedliwieniu, a ustami wyznaje się ku zbawieniu. Powiada bowiem Pismo: Każdy, kto w niego wierzy, nie będzie zawstydzony. Nie masz bowiem różnicy między Żydem a Grekiem, gdyż jeden jest Pan wszystkich, bogaty dla wszystkich, którzy go wzywają. Każdy bowiem, kto wzywa imienia Pańskiego, zbawiony będzie, Jeremiaszu! – zawołał z całej siły Jan.
***
Poranek tego dnia był chłodny i nieprzyjemny. Jeremiasz wcześniej niż zwykle przyszedł na cmentarz. Prognoza pogody, którą widział w telewizji poprzedniego wieczoru przewidywała obfite opady deszczu. Musiał zdążyć z wykopaniem kolejnego dołu. Idąc na wyznaczone miejsce ominął grób młodego Jakuba. Po rozmowie
z Janem nie miał już ochoty oglądać jego pogrzebu. Po wszystkim zakopał szybko trumnę i poszedł do domu. Nie miał też ochoty wracać myślami do wywodów starca. Przyszedłszy na miejsce mocniej ścisnął łopatę i wbił ją
w twardą ziemię. Twarda ziemia jak twarde serce. Wspomnienia z wczorajszego dnia powróciły.
— Nie! – powiedział na głos, jakby chciał podkreślić swój sprzeciw. Nie mogło tak być, by jeden miał rację, a miliony się myliły. Odrzucił na bok kilka razy ziemię. Prawdziwa śmierć. Śmierć ducha. Zerwana więź z Bogiem. Nie rozumiał tego. Może nie chciał rozumieć, by nie dopuścić do siebie całej reszty argumentów.
— Nie! – powiedział znowu. – To po prostu jakiś sekciarz, pewnie chciał mnie przekabacić na swoją stronę. Potem miałby czym się chełpić.
Ta myśl była przekonująca. Wgryzał się w ziemię, jak szybko potrafił. Niebo zaciągnięte było ciężkimi chmurami. Robiło się coraz ciemniej. Wzmógł się mocniejszy wiatr. Okoliczne drzewa szumiały głośno pozbywając się pożółkłych liści. Nie cierpiał takiej pogody. Prawie nienawidził deszczu. Przemoczył go już tyle razy, że aż się dziwił swym przyzwoitym zdrowiem.
— A niech to!… – miał ochotę sobie przekląć. Zapomniał o szalunku i folii. Przez to wszystko chodził jakiś mało przytomny. Do szopy z narzędziami nie było daleko, może zdąży, zanim lunie. Kopał dalej niezbyt przykładając się do zabezpieczania ścian dołu przed zawaleniem. Myśli kotłowały się w nim znowu. Jan nie agitował go przecież do żadnej sekty. Mówił, że prawdziwy Kościół to ludzie zrodzeni na nowo z Ducha. Więc gdzie należał on i jego rodzina przez tyle lat? Do jakiejś ludzkiej organizacji? Absurd! Gdyby katolicyzm nie podobał się Bogu, na pewno już dawno by się to okazało. Tylu ludzi, tyle wspaniałych budynków, takie bogactwo… Czy to nie jest prawdziwy dowód błogosławieństwa? Co prezentują te niezliczone sekty i „kościółki”? Jaką tradycją mogą się pochwalić? Ilu mają członków? Co osiągnęły?
Gdzieś w oddali zagrzmiało. Jeremiasz wyprostował się na moment. O tej porze roku burza? Niemożliwe. Odrzucił kilka łopat ziemi i nagle zastygł w bezruchu. A może to Bóg… Może sam Wszechmogący protestuje przeciw jego myślom? Nie, bzdura! Pewnie to tylko złudzenie, przesłyszało mu się i tyle. Kopał dalej.
Krew Jezusa przelana za jego grzechy. Tak, Jeremiasz mógł przyznać się z całą odpowiedzialnością do tego, że jest grzesznikiem. Zapłatą za grzech śmierć? Czy za jego grzechy też należała się śmierć? Przecież nie był żadnym pijaczyną, albo cudzołożnikiem, albo mordercą. Dlaczego wyrok miałby być taki surowy?… Wbijana
w ziemię łopata ostro zgrzytnęła. Jakiś kamień. Podważył go i odrzucił. Jeśli będzie dalej o tym myślał, doczeka się jakiegoś rozstroju żołądka. A może jednak jest jak ten kamień. Bóg próbuje z nim rozmawiać, a on jest twardy
i nieustępliwy. Nie. To tylko jakiś stary człowiek namieszał mu w głowie. Dopóki się nie pojawił było tak spokojnie.
Adam. Adam i Ewa. Ile grzechów popełnili, by Bóg wygnał ich z raju? Ta myśl nie pochodziła z wczorajszej rozmowy. Nie musiał liczyć. Tylko jeden. Grzech nieposłuszeństwa. To wystarczyło by usłyszeć, że raj jest dla nich zamknięty. Oni nie usłuchali Boga. Usłyszeli zakaz, ale nie przyjęli go do wiadomości tak, jak należało przyjąć. Przez ten jeden grzech umarli, zerwali swą więź z Bogiem. Co za głupota jeść akurat z tego drzewa, z którego nie wolno było! A on, Jeremiasz? Ilu grzechów się dopuścił? Nie potrafiłby zliczyć. Wiele z nich było z całą pewnością gorszych niż ten Adama i Ewy. Czyżby więc też był dla Boga trupem? Przystępował przecież regularnie do wszystkich koniecznych sakramentów. Tak: spowiedź, komunia… Regularnie. Czy jednak mógłby powiedzieć, że całym sobą żyje dla Chrystusa? Nie… Nie bardzo. Obowiązki tak, ale reszta tygodnia to mnóstwo zajęć. Musiał też przecież mieć czas na odpoczynek. Żona i syn również mieli swoje wymagania.
Zmierzył dół. Brakowało tylko trochę, parę minut i będzie gotowe. Jeszcze nie padało. Wyprostował plecy. Bolały. Chrystusa też musiało boleć. Dać sobie wbić gwoździe w ciało? Z pełną świadomością? Wstrząsnął nim dreszcz. Uciekłby, zanim ktokolwiek zdołałby go dopaść. Krzyż był zbyt trudny, zbyt bolesny. Z całą pewnością nie był uczniem krzyża jak Jan. Nie, nie chodził też do szkoły Bożego życia. Chciał być wobec Boga w porządku, ale także chciał mieć swoje życie. Czytać Biblię? Czy nie było to zbyt nudne? Albo może raczej zbyt trudne? O! To na pewno było za trudne.
Spojrzał na niebo. Ciemna, wręcz czarna chmura pędziła wprost na niego. Pojawiło się kolejne pytanie. Czy wobec tego wszystkiego był chrześcijaninem? Serce zabiło mu jakby mocniej. Nie wiedział. Nie potrafił na to pytanie jasno dać sobie odpowiedzi. Był ochrzczony, ale jeśli to nie oznaczało bycia chrześcijaninem… Nie. To byłoby niemożliwe. Niemal wszyscy ludzie w tym kraju to chrześcijanie. Powszechnie się o tym mówi, pisze… I nie widać tego na ulicach. Zdecydowanie nie widać. Nie znał takich ludzi jak Jan. Mówienie o Bogu było czymś rzadkim, można by nawet rzec, że w złym tonie. Czy więc są to ludzie idący śladem Jezusa z Nazaretu? Jeremiasz sam chodził do kościoła na msze, ale śladami Jezusa? Kłamałby, gdyby tak twierdził. Zastanowił się. Nie pamiętał, żeby jakoś świadomie wzywał Jezusa jako swego Pana i Zbawiciela. Nigdy nie przyszło mu to do głowy. Kiedy był w drugiej klasie podstawówki odbyła się Pierwsza Komunia. Sądził, że to jest to, o co chodzi. Był jednak pewien tego, że w tamtym czasie liczyły się wyłącznie prezenty. Nic poza nimi. Nie miał żadnej świadomości ofiary Jezusa.
Zaczęło kropić. Jeszcze trochę ziemi i będzie gotowe. Czy człowiek znikąd, Jan, miał rację? Czy wielki kościół katolicki, z milionami wyznawców, wielkimi teologami, uczonymi profesorami, wspaniałymi księżmi się mylił?
— Nie! Nie! – wrzasnął. Jeremiasza ogarnęła jakaś dzika furia, z którą wbijał ostatnie razy łopatę w ziemię. – To niemożliwe!!! Niemożliwe!!!
Czarna chmura nadciągnęła dokładnie nad cmentarz i z nieba niespodziewanie lunęła ściana wody. Jeremiasz jakby nieprzytomny kopał dół na trumnę, jakby chciał całą swą frustrację pogrzebać w tym miejscu. Nie chciał, by jego życie się zmieniło. Całe te rozważania były zbyt niebezpieczne. One burzyły dotychczasowy spokój. Na pewno musiałby coś zmienić, gdyby chciał iść śladami Jezusa, być Jego uczniem i niewolnikiem. Nie chciał się zgodzić na taką niewolę. Nie widział się w takiej roli, nie widział też, że wielki napór wody za jego plecami osuwał wał wyrzuconej z dołu ziemi z powrotem na swoje miejsce, a niedokładnie zabezpieczone ściany poddają się dużemu ciężarowi. Nagle odniósł wrażenie, jakby ktoś złapał go za nogi, które się natychmiast ugięły w kolanach, i zaraz potem przygniótł do ściany grobu. Dół nie był tak głęboki, by w normalnych warunkach nie można było z niego swobodnie wyskoczyć, ale teraz zwał ciężkiej ziemi w błyskawiczny sposób otulił jego ciało ciasnym uściskiem. Zanim zdążył pomyśleć, nie mógł się już ruszyć. Ostra krawędź łopaty wbiła się w nogę zadając mocny ból, a jej rękojeść wpiła się w żebra. Zaparło mu dech w piersiach. Poczuł się zupełnie tak, jakby oglądał film w telewizji. Oto przysypało jakiegoś nieboraka i nie może się ruszyć. Pech. Nie, nie pech. Raczej nieszczęście. Ma problem.
Zebrał siły, by wyrwać się z pułapki. Ręce utkwiły niemal równolegle do ciała. Nie dał rady ich podnieść. Nigdy jeszcze nie widział takiego deszczu. Krople były tak duże i gęste, że zrobiło się ciemno, jakby zaszło słońce. Cały świat zawęził się do jego własnych płuc, w których zaczęło brakować powietrza. Ten grób kopał dla kogoś innego, nie dla siebie! Nie mógł przecież tak głupio skończyć życia. Poza tym był jeszcze zbyt młody. Dlaczego nie zabezpieczył ziemi przed osunięciem? Co za kretyn! Lało niemiłosiernie. Woda dalej spłukiwała ziemię do dołu,
w którym na wpół klęczał niczym pokutnik. Ale czy był pokutnikiem? Powróciły ostatnie myśli sprzed wypadku. Czyżby jednak kłócił się z samym Bogiem?
— Boże, nie chciałem tak! – wyszeptał, choć chciało mu się krzyczeć. – Jestem prawdziwym grzesznikiem… Proszę… Ratuj mnie…
Deszcz przybrał na sile. Przestraszył się śmierci. Przestraszył się tego, co czeka go po niej. Zobaczył sąd. Przypomniały mu się ostatnie słowa Jana.
— Panie Jezu, ratuj, proszę… Zrób… ze mną… porządek… Nie chcę… umierać! Nie chcę tak umrzeć!
Przed oczami pojawiły się czarne plamy. Zamrugał powiekami. Teraz był w pełni świadom swego buntu wobec Boga i tego, że odrzucił prezent Bożego życia, którego nie miał. Teraz był tego pewien. Nie miał Bożego życia, nie był gotowy umrzeć i spotkać się z Bogiem. To nie był dla niego radosny moment. Czuł paniczny strach. Czarne plamy powróciły. Chyba tracił przytomność…
— Jezu, wybacz moje grzechy… Twoja krew…
Przed jego oczami zamajaczył jakiś niewyraźny obraz oblepionych gliną butów. Zamrugał. Jeszcze łopata. Powieki opadały. Jeszcze jakiś głos… Jakby Jana:
— Kopcie szybko! Trzymaj się Jeremiaszu, zaraz cię wyciągniemy, mój chłopcze – głos starego człowieka docierał do niego już jakby z innego świata.
***
Jeśli lektura powyższej opowieści wzbudziła w Tobie jakieś emocje, to dobrze. Oznacza to, że sumienie funkcjonuje i próbuje rozstrzygać między prawdą i fałszem. Gorzej, jeśli tylko wzruszasz ramionami i przechodzisz do szarej codzienności bez żadnej refleksji. Chciałbym, aby każdy z nas miał tę świadomość, że przyjdzie taki czas, w którym stanie przed Bogiem – stwórcą, dawcą życia, prawodawcą i sędzią. Nastanie to bez względu na to, czy ktoś w Niego wierzy, czy też nie. Istotne jest więc to, jaka relacja wiąże Cię dzisiejszego dnia z Tym, który ma prawo i moc zadecydować o Twej przyszłości. Jestem przekonany, że wiele pytań, pojawiających się w sercu Jeremiasza, jest również Twoim udziałem. Być może podzielasz nawet jego wzburzenie i protest przeciw podważaniu autorytetów, które od lat są także Twoimi. Dobrze, jeśli tak jest. Jednak chciałbym prosić Cię z całej siły, aby te pytania, wzburzenie i protest nie uleciały gdzieś bez gruntownego przebadania, sprawdzenia
i wyjaśnienia. Kto może to zrobić? Jestem pewien, że sam Jezus Chrystus jest w pełni zainteresowany odpowiedzią na każdą wątpliwość, każdą niepewność. Dlaczego? Bo po to właśnie umierał na krzyżu, aby dać człowiekowi nowe życie, życie pewne, wieczne, szczęśliwe. Cena Jego cierpienia i krwi była najwyższą, jaka mogła i musiała być zapłacona, by dać człowiekowi uwolnienie od śmierci duchowej i pewność zmartwychwstania w nowym, chwalebnym ciele po śmierci fizycznej. Jednak doznanie tej wolności i pewności nie jest możliwe przez nasze zabiegi. Wiele wypowiedzi Jana to niemal wprost wyciągnięte z Biblii cytaty. To Boże Słowo przekonuje nas o śmierci duchowej grzeszników i potrzebie nowozrodzenia z Ducha, by stać się Bożym dzieckiem. Jeremiasz nie chciał poznać rzeczywistości. Bał się jej. Być może i Ty masz obawy przed zadawaniem Bogu pytań o prawdę. Pomyśl jednak przez chwilę. Jeśli racja stoi po Twojej stronie, to Boże Słowo tylko ją potwierdzi, bo Boże Słowo – Biblia – zawiera prawdę objawioną przez Boga ludziom po to, by wiedzieli, na czym polega życie z Nim, na czym polega zbawienie oraz autentyczna pobożność. Jeśli jednak Twoje poczucie właściwej drogi jest fałszywe, jeśli się mylisz i błądzisz praktykując to, co dla Boga nie ma żadnego znaczenia, dlaczego masz dalej brnąć w ślepy zaułek? Dobrze wykorzystaj czas, jaki pozostał Ci jeszcze na tej ziemi. Bóg ceni tych, którzy szukają Jego woli. Dawid w Psalmie 22, 5-6 mówi: „Tobie ufali ojcowie nasi, ufali i wybawiłeś ich. Do Ciebie wołali i ratowałeś ich, Tobie zaufali i nie zawiedli się”. Niech czasem odpowiedzi na wszystkie pytania nie będzie czas sądu, gdyż wtedy nic nie da się już poprawić, nic zrobić. Niech wołanie o prawdę, o zbawienie nie będzie odkładane na ostatni moment, gdyż śmierć wielu była nagła i gwałtowna. Oby Twoje serce nie zadowalało się takim poznaniem Boga, jakie masz na dzień dzisiejszy. Bóg nie tylko chce ratować ludzi od wiecznego potępienia, ale przede wszystkim pragnie mieć człowieka dla siebie. Bycie blisko Boga daje gwarancję pewności, pokoju i bezpieczeństwa, a zbliżenie się do Boga jest możliwe tylko i wyłącznie przez praktyczną wiarę, doznanie oczyszczenia z grzechów we krwi Chrystusa. Nie można tego osiągnąć przez jakiekolwiek obrządki religijne, ale tylko przez szczerą wiarę. Niechaj Twoje serce
z modlitwą o otworzenie oczu czyta Boże Słowo, niech docieka i gorliwością małego dziecka zadaje Bogu pytania o każdy szczegół, a sam zmartwychwstały Pan Jezus będzie dawał światło Ducha, który wprowadza we wszelką prawdę, bo 2 Tm 3:15-17 mówi o Pismach, że „mogą cię nauczyć mądrości wiodącej ku zbawieniu przez wiarę w Chrystusie Jezusie. Wszelkie Pismo od Boga natchnione /jest/ i pożyteczne do nauczania, do przekonywania, do poprawiania, do kształcenia w sprawiedliwości – aby człowiek Boży był doskonały, przysposobiony do każdego dobrego czynu.” Oraz 2Tm 4:1-4: „Zaklinam cię wobec Boga i Chrystusa Jezusa, który będzie sądził żywych
i umarłych, i na Jego pojawienie się, i na Jego królestwo: głoś naukę, nastawaj w porę, nie w porę, /w razie potrzeby/ wykaż błąd, poucz, podnieś na duchu z całą cierpliwością, ilekroć nauczasz. Przyjdzie bowiem chwila, kiedy zdrowej nauki nie będą znosili, ale według własnych pożądań – ponieważ ich uszy świerzbią – będą sobie mnożyli nauczycieli. Będą się odwracali od słuchania prawdy, a obrócą się ku zmyślonym opowiadaniom.” (BT)
Ewangelia Jana: 1, 12-13 !!! 3, 1-21. 36!!! 5, 23-24!!! 5, 39-40!!! 6, 35.40.47-51.63!!! 8, 12.24-51!!! 10, 1.9-10, 27-30!!! 11, 25-26!!! 12, 24-26!!! 14, 6. 16-21!!! 16, 7-15!!!
Dzieje Apostolskie: 4, 10-12!!! 5, 29-32!!!
List do Rzymian: 3, 10-31!!! 5, 1-2. 6-21!!! 6, 1-14. 22-23!!! 8,1-17!!! 10, 2-13. 17!!!
1 List do Koryntian: 1, 17-18. 24-31!!!
List do Galacjan: 2, 15-21!!! 3, 1-14!!!
List do Efezjan: 2, 1-10!!!
List do Filipian: 3, 1-21!!!
Tylko Jezus – Syn Boży – jest gwarancją życia i nie ma innej!!! Szukaj Go, dopóki jest jeszcze to możliwe.