Krzyż

Krzyż

— Nieee! – oszalałe serce w piersiach panicznie szukało jakiegoś schronienia. Płuca z największym trudem, resztkami sił pragnęły nadążyć z tłoczeniem i wysysaniem z powietrza życiodajnego tlenu.

— Nieee…! – wrzeszczałem chaotycznie rzucając całym ciałem. Czyjeś potężne dłonie z nieznośną siłą wykręcały moje ramiona chwilami podtrzymując, bym bezwładnie nie zderzył się z ziemią. Duszący dym kopcącej pochodni jeszcze bardziej utrudniał oddychanie. Migocące, nikłe światło wskazywało drogę ku wyjściu z ciemni, w której za wszelką cenę chciałem teraz zostać. Kiedy mnie tu przywleczono, z całych sił krzyczałem, że nie chcę tu być. Głosy wokół drwiły ze mnie okraszając komentarze przeraźliwym, szyderczym śmiechem. Co rusz ktoś przymierzał podeszwę swojego sandała do moich pośladków, w ogóle nie szczędząc przy tym siły.

— Zostawcie!!! Przecież nic nie zrobiłem!

— Nikt nic nie zrobił – usłyszałem w odpowiedzi chrapliwy głos.

—Wszyscy są niewinni – zaszydził.

Suche usta boleśnie piekły domagając się wody. Nie piłem już dobrą dobę. W gardle drapało, jakby było zdzierane długimi kobiecymi, paznokciami. Poczułem ostry skurcz w łydce po kolejnym uderzeniu. Korytarz chwiał się niczym statek na morzu. Strach wzrastał z każdym krokiem coraz bardziej. Następne moje szarpnięcie wywołało mocniejszy uścisk, jakby kowalskiego imadła, a nie ludzkiej dłoni. Z bocznych korytarzy dobiegały zmieszane w jedną „paplaninę” jęki i śmiechy. W płomieniu pochodni na ułamek sekundy zamigotała jakaś upiornie bezkształtna twarz z dzikim grymasem, podrzynająca własne gardło długimi palcami.

Ten gest miał powiedzieć mi wszystko. Rzuciłem całym sobą jeszcze raz. Zupełnie bez nadziei, jakby szukając szybszego końca. Tył głowy zabolał nagle tak ostro, że na kilka chwil straciłem zdolność widzenia czegokolwiek. Kiedy na powrót, powoli wracał wzrok, byłem już na dworze. Głęboki oddech wessał w płuca garść piaskowego pyłu, wywołując spazmatyczny kaszel.

— Noo…! – ryknął stojący nade mną olbrzym w spiżowej zbroi. – Ruchy! Na nogi psie, ale to już!

Słoneczne światło kłuło nienawykłe oczy. Kolejny kopniak sprawdził wytrzymałość żeber. Z trudnością usiłowałem się podnieść. Wszystko niemiłosiernie bolało. Czułem cieknącą z nosa krew, która cieniutką strużką spływała wprost do ust. Nie takiego oczekiwałem orzeźwienia. Chwiejąc się stanąłem wreszcie na nogi i ciężko dysząc rozejrzałem wokoło. Plac więzienny pełen był wałęsających się żołnierzy w większości zupełnie obojętnych na mój los. Tych kilku, którzy stali tuż obok mnie, zupełnie mi jednak wystarczało. Przede mną w odległości kilkunastu kroków na szczycie niewielkiego podwyższenia niczym tron stało duże, drewniane krzesło. Wyższy, prawie o półtorej głowy olbrzym pchnął mnie w jego kierunku i z przylepionym do twarzy ironicznym uśmieszkiem wpatrywał się w moje oczy, rozkoszując się ludzkim cierpieniem. Strażnicy najwyraźniej oczekiwali kogoś ważniejszego. Wszyscy spoglądali w ciemny otwór pobliskich odrzwi. Gdzieś z głębi powracał lęk ciężki i lepki, przeświadczenie, że nadchodzi coś strasznego, z czym nie można walczyć. To coś śmiało się złośliwymi oczami żołnierzy, ciemnością lochów i ich ponurych mieszkańców. Niewidzialne macki powoli oplatały moje gardło, potęgując uścisk. Z wnętrza budynku wynurzyła się postać jakiegoś mężczyzny. Strażnicy nieznacznie wyprężyli swe muskularne ciała, a ich twarze nabrały bardziej poważnego wyrazu. Mężczyzna był średniego wzrostu, na pewno starszy ode mnie, z początkami ukrywanej przez uczesanie łysiny. Usadowił się na masywnym krześle i skrupulatnie poprawił fałdy śnieżnobiałej tuniki. Przez chwilę rozglądał się znużony po całym placu, by wreszcie zawiesić swój wzrok na mnie samym.

— Twoja wina? – spytał ociężale i od niechcenia.

— Jestem niewinny! Nie zro… – przerwał mi atak kaszlu i potężny cios olbrzyma pięścią w policzek.

— Jak śmiesz łgać przed Dostojnym Prokuratorem – wrzasnął wprost do ucha, kiedy z ledwością po tanecznym półobrocie wróciłem do pionu.

— Dlaczego mnie bijesz? Przecież nie kłamię. – Ratunek miał w swej władzy ten, który górował nad żołnierzami stanowiskiem i tytułem.

— Panie tylko…

— Milcz psie! – uderzenie drzewcem włóczni w łydki tuż pod kolanami rzuciło na ziemię. Zdołałem jedynie jęknąć.

— Tu, Dostojny Prokuratorze – najbliżej stojący strażnik podał jasny zwój i stanął tuż obok. Prokurator rozwinął rulon i przebiegł po nim szybko oczyma.

— Aaa… – pokiwał nieznacznie głową i skrzywił z niesmakiem. — Pospolity przestępca i łajdak…

Nie mogłem uwierzyć własnym uszom. Lista zarzutów była długa jak, jak… To musiała być jakaś okrutna pomyłka, albo mistyfikacja… Ktoś chciał mnie wrobić w coś, czego nie zrobiłem i … wykończyć!

— Yyy! – Prokurator kręcił z dezaprobatą głową. Czytał teraz dokładniej, z większym zainteresowaniem i co rusz spoglądał w moją stronę. Cała ta sytuacja wydawałaby się jakimś snem, gdyby nie ból i cieknąca krew. Jeszcze do niedawna żyłem spokojnie i teraz wiem, że beztrosko, bo cóż to za troski, kiedy trzeba martwić się o chleb, skoro teraz samo życie stało na krawędzi istnienia. Gorączkowo szukałem w pamięci czegoś, za co rzymski Prokurator mógłby mnie skazać. Za drobne oszustwa, kłamstewka, czy przekleństwa nie idzie się przecież do więzienia. Nikogo nigdy nie zabiłem, kradłem w dzieciństwie ze zwykłej dziecięcej zazdrości. Co mógł mieć na tym długim zwoju? Wyciągnęli mnie z domu, z łóżka o samym świcie i bez litości, ciągnąc po ziemi, zawlekli do ciemnych lochów. Żadnych pytań, żadnych zarzutów, jedynie krzyki i bolesne razy. Zostałem sam z ciemnością i baraszkującymi wokół szczurami, które próbowały się ze mną zaprzyjaźnić, albo mnie zjeść. Prokurator przerwał czytanie i zaczął dokładnie mi się przyglądać. Wydął wargi i policzki, po czym nieznacznie wzruszył ramionami.

— Panie, nie rozumiem w czym tkwi moja wina? – spróbowałem jeszcze raz, siląc się na resztki odwagi. Zanim cokolwiek uderzyło w moje ciało, ciągnąłem dalej. — Nikt nie przedstawił oskarżenia, a bez ustanku jestem bity.

To zdanie okazało się mało fortunne. Coś spadło mi na głowę zupełnie ogłuszając. Pobudka z nosem w pyle i znów duszący kaszel. Jak zza światów dobiegł krótki nakaz:

— Bliżej.

Dwóch żołnierzy złapało mnie za nadgarstki i pociągnęło przed siebie. Klatką piersiową, brzuchem i nogami powłóczyłem o pełne kamieni podłoże, pozostawiając gdzieś po drodze naskórek.

— Oj! – zajęczał ktoś nade mną, gdy z rozpędem zderzyłem się z kamiennym podwyższeniem trybuny. Kolejna salwa śmiechu i szyderstwa. Prokurator machnął ręką i żołnierze natychmiast ucichli.

— Więc – zaczął powoli cedząc słowa – powiadasz, że jesteś całkowicie niewinny, tak?

— Panie, w życiu nie popełniłem poważnego przestępstwa, za które mogłoby…

— … spotkać cię coś takiego – dokończył moją myśl ze zrozumieniem kiwając głową.

— Widzę, że mnie rozumiesz, Dostojny – jak z oddali nadlatywała jaskółka pokoju, bardzo płochliwa i nieśmiała.

— I pragnąłbyś wolności? – ciągnął logicznie Prokurator.

— To moje marzenie… – nie mogłem do tego dodać nic więcej.

— Nierząd, nieczystość, bałwochwalstwo, zachłanność, czary, spory, zazdrość, podjudzanie, pijaństwo, kradzież, oszczerstwo, kłamstwo… – Prokurator dokładnie przyjrzał się zwojowi, nieznacznie wyprostował i w pełni powagi swego stanowiska, z wyraźnym namaszczeniem wygłosił wyrok:

— Winien zarzucanych czynów. Ubiczować i ukrzyżować.

Na jaskółkę spadł drapieżny jastrząb i rozszarpał ją w ułamku sekundy.

— Nieee! Nieee!!! – moje usta wyrzucały z siebie absurdalny protest, którego i tak nikt nie miał zamiaru respektować. W panice odnalazłem nowe siły. Rzuciłem się do ucieczki. Szalonej ucieczki. Nic nie mogło mnie zatrzymać, nawet olbrzym. Te kilka kroków, które dzieliły nas, teraz rozciągnęły się w nieskończoność. Żołnierz zaskoczony dziką przemianą zrobił krok do tyłu. Z jedną dłonią zwiniętą w pięść i drugą rozczapierzoną w gotowe do ataku szpony, niczym w obłędzie ruszyłem na niego, nie bacząc na wszystkich pozostałych. Całe moje ja wołało tylko jedno słowo – wolność! Z furią nabrałem rozpędu, by zmieść z drogi przeszkodę. Kiedy już nic nas nie dzieliło – zgasło słońce.

Bryzga zimnej, cuchnącej wody była przykro orzeźwiająca. Nieznośny ból wciskał się wszędzie. Naciągnięte w górę ramiona drażniły odrętwieniem, a jakiś rozlany cień chwiał się tuż przed nosem. Dopiero po chwili zrozumiałem, że to belka pręgierza. Z ust wydobył mi się jedynie jakiś niewyraźny charkot, choć myśli obfitowały w stek przekleństw. Kilka szarpnięć okazało się oczywistym bezsensem. Byłem uwięziony w potrzasku bez wyjścia.

— Obudził się. – To stwierdzenie zwiastowało nowe kłopoty. Nie pragnąłem niczyjego zainteresowania. Chciałem być sam, z daleka od wszystkich, gdzieś na plaży w gwiaździstą noc, czując chłodny powiew morskiej bryzy. To nie było moje miejsce, nie tu. Chciałem być wysoko na szczycie góry widząc tylko odległe figurki ludzkiej obecności.

Pierwsze uderzenie flagrum było jak niespodziewany grzmot tuż nad głową. Zęby zgrzytnęły w nadmiernym uścisku, ale usta nie przepuściły nawet westchnienia. Plażę zalała wysoka fala, a pod stopami oderwał się skalny odłamek i poszybował w przepaść. Mimo to jeszcze bardziej pragnąłem samotności. Kolejne trzy razy rozorały skórę. Pęk różnej długości rzemieni po następnych uderzeniach mlaskał ociekając krwią. Z gardła wydobywał się nieludzki wrzask odzieranego ze skóry. Morze huczało, a góry chwiały się w posadach. Pot zalewał oczy, w których zalegała coraz obfitsza ciemność. Drobne kawałki kości rozrywając mięśnie, poszukiwały żeber i kości ramion. Ich bezlitosność falami sprowadzała apatyczną bezradność i nieopanowaną wściekłość. Przytomność ulatywała w nieznaną dal i powracała na moment, oddając poczucie rzeczywistości. Ktoś z boku leniwie liczył baty.

— … trzydzieści, jeden, dwa…

Dawno temu spotkałem człowieka, który przeżył biczowanie. Jego plecy były niczym zgliszcza wypalonego domu: jedna wielka blizna, pasma czerwonych zgrubień. Wtedy potrafiłem mu tylko współczuć. Teraz go rozumiałem.

Plaża, morze i góry zniknęły w gęstej mgle i mroku. Zapomniałem już jak wygląda samotność. Rzemienie rozszarpały wszystko, co tylko chciały, razem z ostatkiem sił. Gdzieś jakby z oddali dobiegały pojedyncze, niezrozumiałe słowa. Twarzą w twarz spotkałem się z jakimś pięknym młodzieńcem, który łagodnie patrzył wprost w moje oczy. Jego uśmiech niemal mnie pocieszył, gdy nagle przeobraził się w szkaradną paszczę smoka i zniknął tak samo, jak się pojawił. W głowie wibrowała coraz wyraźniej myśl o postaci, która według wielu była w stanie zrobić wszystko.

— Boże, pomóż… – jęknąłem.

Obudziłem się mokry, jak ze złego snu. Przez kilka sekund mrużąc powieki szukałem jakiegoś punktu orientacyjnego. Całe otoczenie kołysało się niczym drzewo na silnym wietrze uciekając na cztery strony świata. Wyschnięte wargi pękały, a odrętwiałe ciało protestowało, gdy chciałem czymkolwiek ruszyć. Odpływałem w coś, jakby sen, kiedy mignął jakiś cień i chlusnęła ta sama, zimna, cuchnąca ciecz, którą już raz mnie oblano. Odrętwienie natychmiast pierzchnęło wraz z resztkami nieświadomości, a w ich miejsce wrócił nowy ból. Próba przewrócenia się na brzuch spełzła na niczym. Zwiotczałe mięśnie odmawiały posłuszeństwa. Żal przyszedł do mnie i objął swymi długimi ramionami. Pamięć pięknych, nie do końca wykorzystanych chwil oraz tych, w których zachowałem się jak skończony dureń, stała się okrutnie wyraźna. Zupełnie inaczej mógł wyglądać ten dzień. Jakże bardzo inaczej…

Dwóch krzepkich, śniadych pachołków złapało mnie pod ramiona i poderwało do góry. Przez ułamek sekundy stałem na własnych nogach, ale natychmiast ugięły się jak trawa. Powłócząc stopami po ziemi, zaciągnęli mnie do środka pobliskiego budynku. Skręciwszy zaraz w prawo straciłem oparcie i twarzą zderzyłem się z kamienną posadzką. Na dworze słychać było tupot wielu nóg i poruszone, głośniejsze zawołania. Tuż obok drzwi przebiegło kilku ludzi, po czym drzwi huknęły i zazgrzytał skobel. Zrobiło się ciszej, ale poczułem znajomy odór celi. Jakaś zamazana postać pochyliła się nade mną i pokiwała głową. Nie potrzebowałem politowania. Pragnąłem odpoczynku i spokoju. Wybawiający sen przyszedł szybko. Wróciła spokojna plaża… Najpierw daleko, bardzo daleko szumiało coś jakby wodospad. Potem, z każdą chwilą odgłos narastał, po czym przeobraził się w wyraźny pomruk wielu głosów, krzyki i złorzeczenia. Na wyciągnięcie ręki, tuż za moją głową coś szurało po posadzce. Nie chciałem otwierać oczu, nic słyszeć ani czuć. Wolałem uciec w nieświadomość. Szukałem myśli o pięknym, górskim szczycie, orzeźwiających podmuchach wiatru i szerokich horyzontach. Tęskniłem do skłębionych w biały puch chmur i śmigających po niebieskim niebie szybkich ptaków.

To „coś” zbliżyło się do mnie i przeszło bokiem. Kiedy zaczęło wracać, nie utrzymałem powiek.

— Aa… – zachrypiał i zaraz odchrząknął. Głos nabrał przyjemniejszego tonu. – Wróciłeś. Myślałem, że cię wykończyli, bo już – pomyślał przez ułamek chwili – pół dnia, noc i dzień tak leżysz. A szkoda, bo to byłoby dla ciebie lepsze, dużo lepsze, gdybyś się już nie obudził…

Patrzyłem na mężczyznę, którego całe ciało obfitowało w rany po batach. W półmroku, jaki tu panował, nie byłem w stanie określić jego wieku. Miał przydługie już włosy i postrzępioną, długą brodę. Widać było, że rzymscy żołnierze nie oszczędzali na nim sił i pomysłowości w wyrządzaniu mu fizycznych krzywd. Po obszarpanym ubiorze, brudzie i mało atrakcyjnym zapachu, jaki od niego bił, mogłem z łatwością stwierdzić, że jest tu dosyć długo. Nieopodal stała jakaś niewielka miska, która przykuła mój wzrok.

— Za co tu jesteś? – spytałem z niesamowitym trudem siląc się na słowa, które nie chciały ze mnie wychodzić.

— Obtłukłem jednego śmierdzącego rzymskiego pachołka. Czepiał się o jakieś pieniądze, a… – wzruszył ramionami – … a potem się przekręcił na drugi świat. Nie zdążyłem nawiać. A ty co?

Bez słowa nadal patrzyłem na miskę – bliską i tak daleką jednocześnie. Palący żar w gardle niszczył kłębiące się myśli.

— Pić, co? – stwierdził bardziej niż spytał, łapiąc upragnioną miskę. Kiedy pomagał mi, bym mógł się nieco podnieść i napić, gwałtownie zaprotestowały plecy. Głęboka rana pulsowała niesamowitym bólem, którego nie potrafiło zatrzymać ani zaciskanie zębów, ani radość z wypijanej wody. Gdzieś wewnątrz zaczęły krążyć nieprzyjemne mdłości, z każdą chwilą coraz bardziej przybierając na sile. Przed oczyma zatańczyły czarne plamy. Wszystko zawirowało, ale po chwili wróciło do względnej normy. Hałas na dworze przybrał na sile, więc mój współwięzień, przylgnąwszy do ściany wspiął się na palce, by wyjrzeć przez niewielki otwór w ścianie.

— Co się tam dzieje? – spytałem.

— To na dużym dziedzińcu. Niewiele można zrozumieć, ale strażnicy mówili między sobą, że Sanhedryn sądził kogoś za bluźnierstwo i teraz są u prokuratora. Wrzeszczą jak opętani. Tumult wzrastał i cichł na przemian. Wyraźnie dobiegały jedynie poszczególne słowa. Te powtarzające się, nie zapowiadały nic dobrego człowiekowi, którego oskarżano. Jak echo wracały dwa hasła: „śmierć” i „ukrzyżuj go”. Tłum potrafi dokonać rzeczy strasznych, to wiedziałem na pewno. Jeśli o losie tego biedaka będzie decydował motłoch, z całą pewnością jest przegrany. Przegrany, jak ja…

— Ciekawe, czy „nasz dostojnie plugawy prokurator” to wytrzyma? – usłyszałem raczej retoryczne pytanie i głośne splunięcie. Ten człowiek myślał chyba to samo, co i ja.

— Wyobrażasz sobie? Sądzą go za bluźnierstwo! – patrzył na mnie karykaturalnie wykrzywiając twarz. – Też nie mają co robić. Łażą ze swoimi frędzelkami po placach, godzinami wystają na rogach ulic i tylko czekają na uniżone pokłony. Nie raz miałem ochotę powiedzieć takiemu, co o nim myślę. Podobno gdzieś rosną takie roślinki, które lubią pożerać to, co na nich sobie usiądzie. Paskudztwo, które ładnie wygląda i ma zjadliwie miłe usposobienie. Ci, którzy tam teraz wrzeszczą, są właśnie dokładnie tacy. Rzygać się chce na sam widok. Porządny złodziej biednemu krzywdy nie zrobi. – Znowu pociągnął zawartość nosa i splunął na skłębioną w rogu celi słomę.

Przymknąłem powieki. Byłem oskarżony o złodziejstwo, oskarżony o nieczystość, zachłanność i oszczerstwo, oskarżony o wiele rzeczy, z których istnienia w moim życiu mogłem zdawać sobie sprawę tylko ja i … Bóg. Być może nawet bardziej Bóg niż ja. Bóg wiedział o mnie chyba więcej, aniżeli ja mogłem wiedzieć o sobie samym. Jeśli znał moje myśli… pragnienia… pożądanie… jeśli patrzył na mnie od początku moich dni i każdego dnia, godzinę po godzinie, minutę po minucie… jeśli to wszystko, co się ze mną stało, jest właśnie za to… Chciało mi się płakać, wyć i walić pięściami w posadzkę. Chciałem, by to nie była prawda. Chciałem zasnąć i obudzić się w swoim własnym łóżku. Mdłości wróciły i ruszyły obrzydliwą falą z żołądka ku ustom, w których nagle pojawiło się tyle śliny, że nie zdążyłem z jej połykaniem. Obróciłem głowę na bok i po bolesnym skurczu zwymiotowałem na słomę. Potem drugi raz i trzeci.

— Miałem to samo – usłyszałem coś jakby na pocieszenie. – Długo nie mogłem się opanować po tych batach. Nie mogłem nic jeść, ani pić.

— Dlaczego mnie nie uprzedziłeś? – spytałem z wyrzutem.

— A posłuchałbyś? – oddał pytaniem.

Miał rację. Pragnienie było zbyt mocne, by się powstrzymać. Musiałem być ostrożniejszy. Nie wiadomo było swoją drogą, skąd była ta woda i co w niej pływało.

Tumult na dworze znów przybrał na sile. Sprawa tamtego człowieka musiała być poważna. Poważna dla tych, którym zależało na jego śmierci.

— Słyszałeś o Jezusie? – padło nowe pytanie.

— Słyszałem. Prorok z Galilei. Czyni wiele znaków i cudów.

— To właśnie jego sądzą za bluźnierstwo.

— Jego? – To było niesamowite. Człowiek, który uczynił tak wiele dla innych. Uwalniał z chorób, przywracał wzrok, stawiał na nogi, nawet potrafił wypędzać demony i podobno wskrzeszał umarłych… Jak można kogoś takiego skazać na śmierć? Wielu powiadało, że jest posłanym przez Boga Mesjaszem Izraela. Sam widziałem z jak wielką mądrością odpowiadał na wiele podchwytliwych pytań. Nie mogli mu sprostać ani przedniejsi faryzeusze, ani saduceusze. Być może właśnie dlatego był dla nich tak niewygodny. Jego wykładnia Mojżesza i proroków nie raz odbiegała od tego, czego uczyli arcykapłani, uczeni w Piśmie i starsi.

— Podaje się za kogoś wielkiego, a tak dał się wrobić.

Takie słowa mi się nie podobały, ale nie wiedziałem, co na nie odpowiedzieć. Współczułem Nazarejczykowi, ale to współczucie uzmysłowiło mi nagle moją, własną sytuację. Byłem skazany na śmierć, śmierć przez ukrzyżowanie. Latami omijałem Golgotę i inne miejsca śmierci, by nie widzieć makabrycznego widoku przybitego do krzyża człowieka, wsiąkającej w drzewo i ziemię krwi, nie słyszeć krzyków rozpaczy i wydobywającego się z piersi charczenia, a teraz sam miałem …

— Jaki dziś dzień? – wyrwało mi się nagle gdzieś z podświadomości.

— Piątek.

— Jutro szabat…

Mój nowy znajomy popatrzył na mnie dopiero po dłuższej chwili. Jego oczy wyraźnie zmieniły swój kształt. Nie wyrażały już pewności siebie, ale strach, zwyczajny strach czający się w duszy ofiary, której pokazała się śmierć.

— Mogą się spieszyć… – powiedział bardzo powoli. – Myślisz, że nas też?

— Boję się myśleć – powiedziałem prawdę.

Krzyki i tumult na dużym dziedzińcu jakby ucichły, ale nie minęło zbyt wiele czasu, gdy hałas przybrał na sile dużo bliżej naszej celi. Można było rozróżnić pokrzykiwania żołnierzy, ich przekleństwa i szydercze uwagi pod adresem kogoś, kogo nazywali królem żydowskim. Po chwili pomiędzy śmiechem i wulgaryzmami zabrzmiał odgłos uderzającego flagrum. Nie słyszałem jednak wrzasku bitego człowieka, nie słyszałem gróźb, ani złorzeczeń.

— Biczują – powiedział zabójca rzymskiego pachołka z niesmakiem.

— Ale dlaczego nie krzyczy? – spytałem raczej w powietrze. Choć ból ramion i pleców mówił wyraźnie, że nie można rozpaczy zatrzymać w sobie, zdałem sobie sprawę z tego, że Jezus z Galilei nie może być zwyczajnym, jakimś tam człowiekiem. Za bluźnierstwo nie sądzi się ani zbyt często, ani byle kogo. Nauka Jezusa musiała być zupełnie wyjątkowa i wykraczająca poza wytrzymałość zakonoznawców, skoro zdecydowali się na zgładzenie swojego przeciwnika. Musieli mieć mocne argumenty, albo fałszywych świadków, jeśli poszli z tym do Rzymianina Poncjusza Piłata. Nie rozumiałem jednak, dlaczego lud, który tyle razy był zafascynowany wielkimi dziełami Proroka, nie przeciwstawił się postawieniu Nazarejczyka przed sądem? Potęga arcykapłanów była widać większa, niż do tej pory myślałem. Ale czy mogła przewyższać moc Boga? Jezus chyba mógłby zaradzić tej sytuacji, w jakiej się znalazł, więc może miał jakiś ukryty cel, by poddać się temu wszystkiemu i nie protestować? Nie wiedziałem, co o tym myśleć. Czasem mówił o sobie, że jest Synem samego Boga. Być może właśnie to twierdzenie uznano za bluźnierstwo, ale jeśli to prawda? Jeśli Jezus jest nie tylko człowiekiem? Nie było nigdy nikogo, kto czynił takie rzeczy jak on. Nawet Mojżesz, nawet Eliasz nie dorównaliby mu mocą…

Nagle drzwi celi otworzyły się z wielkim hukiem i do środka wpadło kilku odzianych w pełen rynsztunek żołnierzy. Z całą siłą uderzyło we mnie przerażenie. Serce w panice szukało ucieczki z mojej piersi. Trząsłem się cały jakby z ogromnego zimna.

— Precz ode mnie! – wrzasnął zabójca Rzymianina i cofnął się, jakby z myślą samoobrony, po czym rzucił się na pierwszego z żołnierzy, by wyszarpać z jego pochwy krótki miecz. W ułamku sekundy powalono go jednak na klepisko i kilkoma ciosami drzewcem włóczni przypomniano kim jest. Dwóch żołnierzy boleśnie wykręciło moje ręce i podtrzymując wyprowadziło na dziedziniec pretorium. Tam w pełnej gotowości, tworząc marszowy szyk oczekiwało kilkudziesięciu następnych. Niedaleko leżały trzy ciężkie patibulum, belki do ryglowania skrzydeł drzwi i bram, a obok nich stał z trudem oddychając Jezus. Po jego twarzy i szyi ciekły wąskie strużki krwi, których źródło tkwiło w ranach po wciśniętym na głowę wieńcu z ciernia. Spojrzał na nas oczyma pełnymi smutku, ale zupełnie pozbawionymi nienawiści, czy choćby nawet złości. W całej tej dziwnej, niesamowitej i nierealnej sytuacji, coś głęboko we mnie mówiło, że tylko on może stać się moim ratunkiem, wybawieniem od moich grzechów i śmierci. Ale jak by się to mogło stać? Obaj byliśmy w tej samej sytuacji, obaj szliśmy na ukrzyżowanie otoczeni rzymską kohortą. Żaden z nas nie był także w stanie ani walczyć, ani próbować ucieczki. A może jego słudzy i uczniowie będą o niego walczyć? Może warto być jak najbliżej?… Znów spojrzał na mnie, albo bardziej we mnie, niż na mnie. Nie miałem najmniejszych wątpliwości, że się boi, że boi się tak samo jak ja, ale dał mi wyraźnie do zrozumienia ów wewnętrzny głos, że nie tak ma się sprawa mojego ratunku. Zupełnie nie tak. Jezus nie otwierał swoich ust, ale całym sobą mówił mi: „Ja naprawdę jestem Synem Bożym. Kto wierzy we mnie, nie umrze na wieki, a choćby i umarł, żyć będzie”! Ktoś pchnął mnie w kierunku belek tak mocno, że niemal bym się przewrócił.

— Brać! – ryknął stojący nieopodal setnik.

Wszyscy trzej spoglądaliśmy na belki z niedowierzaniem, obrzydzeniem i przerażeniem. Były długie, grube i ciężkie. Ciężkie nie tylko same przez się, ale wagi dodawało im nasze wyczerpanie i ból po biczowaniu. Setnik nie miał zamiaru zwlekać. Machnął ręką na swoich podwładnych, którzy natychmiast wykonali rozkaz i w ułamku chwili belki znalazły się na naszych ramionach. Nogi ugięły się pode mną natychmiast, a z ust samoistnie wydobył się jęk. Całe moje ciało przeszył ból zmaltretowanych ramion. Chciało mi się krzyczeć, wyć, albo… nie, żadne błaganie nie mogło pomóc. Wyrok zapadł, a oni byli twardymi egzekutorami, wyszkolonymi, wyćwiczonymi i przywykłymi do zadawania cierpienia, gwałtu i śmierci, jakby właśnie do tego się urodzili. Do każdego z nas podeszło po dwóch żołnierzy i szybkimi ruchami obwiązało ramiona i belki powrozami tak, byśmy nie próbowali się ich po drodze pozbyć. Byliśmy gotowi do pochodu, ostatniego marszu w życiu. Dławiło mnie w gardle, cały drżałem, a oczy miałem pełne łez. Belka niemiłosiernie przygniatała do ziemi, każdy krok wywoływał nieznośny ból. Kiedy tylko opuściliśmy mury rzymskiej twierdzy, otoczył nas tłum ciekawskich gapiów, szlochających kobiet i żądnych krwi faryzeuszów wraz z motłochem ich popleczników. Napór ludzkiego mrowia zwiększał się z każdą chwilą. Idący po obu stronach żołnierze zmuszeni byli do zawężenia szyku i odepchnięcia najbliżej stojących wyżej podniesionymi, szerokimi tarczami.

— Boże, Boże… ulituj się nade mną grzesznym – jęknąłem niemal bezgłośnie. Teraz wiedziałem już na pewno, że tylko Bóg Abrahama, Izaaka i Jakuba może mi pomóc, dać zbawienie od moich grzechów i mojej głupoty. Głupoty, że dopiero teraz, gdy życie dobiegło końca, zacząłem szukać Tego, który od początku dni powinien zajmować pierwsze miejsce w całej mojej duszy. Gdzież było serce, czego pragnęło i w czym miało prawdziwe upodobanie? Czy naprawdę te rzeczy i sprawy, którymi potrafiłem z taką gorliwością się zajmować, miały większą wartość, niż sam Stworzyciel wszechświata? Niewątpliwie byłem głupcem, gdyż ten, kto żyje sam dla siebie, żyje bez Boga, umrze bez Boga i bez Boga przed Bogiem stanie! A to znaczy, że Najwyższy Sędzia nie znajdzie dla mnie usprawiedliwienia! Cóż mógłbym dać w zamian za duszę, nawet gdybym był najbogatszym człowiekiem na ziemi? Czym mógłbym wykupić setki, jeśli nie tysiące grzechów? Czy znalazłbym jakiś uczynek, choćby najbardziej szlachetny, który człowiek byłby w stanie wymyślić, by nim zasłonić całe, dokonane zło? Ale czego dopuścił się Jezus, że spotkał go ten sam los?

Pochód był powolny. Belka z każdym krokiem ważyła coraz więcej. Ból w plecach i ramionach potęgował się i z całą natarczywością wciskał w najskrytsze zakamarki mózgu. Idący za mną towarzysz z celi klął i obrzucał wyzwiskami żołnierzy, tłum, a nawet swoich własnych rodziców za to, że wydali go na świat. Jego serce widać nie było złamane, ani potrzebujące pomocy i zbawienia. Przede mną szedł Jezus. On nie mówił nic. Słyszałem jedynie jęk oraz coraz głośniejsze sapanie. Szata na jego plecach przywarła do namokniętej krwią skóry, a może jedynie pozostałych po niej strzępów. Ja byłem słaby z wycieńczenia, bólu i w wyniku utraty sporej ilości krwi, ale miałem jakiś czas by wypocząć, odetchnąć i przespać się po biczowaniu, zanim znalazłem się na tej drodze. Jezus nie miał nawet tego. Flagrum sponiewierało go na krótko przed wymarszem. On tym bardziej nie mógł mieć sił. Co chwila przystawał, by zaczerpnąć powietrza i odpocząć. Rzymski setnik zorientował się chyba w sytuacji, gdyż nagle rzucił krótkie zdanie najbliższemu żołnierzowi, a ten wraz z innym wyłowił z tłumu jakiegoś człowieka i po chwili belka Jezusa zmieniła „właściciela”. Jezus chciał wyprostować obolałe plecy, ale przysporzyło mu to wiele cierpienia, więc uniósł tylko na moment twarz ku niebu i zgarbił się na powrót, jakby tego ciężaru nikt go nie pozbawił. Człowieka z belką wciśnięto między nas, szedł więc za Jezusem niczym sługa z insygniami władzy za swym koronowanym panem. Korona jednak nie błyszczała złotem i drogimi kamieniami, ale szyderstwem długich kolców i czerwonymi kroplami uciekającego z ciała życia.

Po obu stronach szpaleru zbierało się coraz więcej ludzi. Część z nich była ciekawa widowiska. Oni znali głównego bohatera tego wydarzenia, słyszeli o cudach, które czynił, a może nawet któryś widzieli i spodziewali się następnego, największego, oszałamiającego spektaklu, który coś zmieni w ich monotonnej rzeczywistości. Inni chcieli nasycić swoje spragnione sprawiedliwości sumienia. „Niegodziwości i bluźnierstwa”, których dopuścił się samozwańczy „Syn” Najwyższego i Jedynego Boga, wymagały zadośćuczynienia. Ale byli też i tacy, którzy ciągnęli za nimi pełni żalu i nieobłudnej boleści. Wokół rozlegał się płacz i lament kobiet, które zawodziły z prawdziwą rozpaczą, jakby wiele matek traciło właśnie swego jedynaka. Jezus nie przestawając, pełnym wysiłku, drżącym, ale na ile było go stać, głośnym głosem powiedział:

— Córki Jeruzalemu, nie płaczcie nade mną, lecz nad sobą płaczcie i nad dziećmi waszymi, bo oto przychodzą dni, w których powiedzą: Szczęśliwe bezpłodne i łona, które nie urodziły, i piersi, które nie zaczęły karmić. Wtedy zaczną mówić górom: Padnijcie na nas, i wzgórzom: Przykryjcie nas. Bo jeśli wilgotnemu drzewu to czynią, co stanie się suchemu?

Chciałem spytać: dlaczego takie słowa, jak to możliwe, że nie szukasz dla siebie współczucia, ale masz je dla innych? – nie mogłem jednak nic wydobyć z siebie, oprócz nieartykułowanego bełkotu.

Powoli zbliżaliśmy się do celu naszej „wyprawy”. Golgota, Miejsce Czaszki, ostatni widok w moim ziemskim życiu, kłuł w oczy swą surową bezwzględnością. Tu nie darzono się serdecznymi uściskami i radosnym śmiechem. Tu zabijano ludzi, zadając im ostateczny ból.

— Co stanie się suchemu?… – rozległo się w mojej głowie echo. Bezbożnym sąd! Taka jest kolej rzeczy – bezbożnym sąd gorszy od cierpień krzyża! Teraz cierpię, ale co będzie, jeśli umrę bez Boga? Może jest jeszcze jakaś szansa, by nie umrzeć jako suche drzewo? Jeśli Jezus jest wilgotnym drzewem, to pragnę jego soków, pragnę tego bardziej, niż wody z głębokiej studni Jakuba dla moich wyschniętych ust. Może znajdzie się dla mnie jakaś okruszynka łaski, kropelka miłosierdzia, gdy stanę przed Wszechmocnym Stworzycielem na sądzie.

Znaleźliśmy się na miejscu, żołnierze z tarczami utworzyli krąg, aby zrobić wolny plac dla skazańców. Ludzie napierali, bo wielu było takich, którzy ciekawi byli szczegółów. Żołnierze nie czekając na rozkaz dowódcy opuścili włócznie i tłum sam cofnął się na bezpieczną odległość.

Moje serce kołatało w panicznym strachu. Nie było stąd ucieczki, a czas zmierzał ku śmierci, prawdziwej śmierci, mojej śmierci!!!

Dwóch żołnierzy zdjęło ze mnie belkę, a trzeci podszedł z kubkiem jakiegoś napoju. W jego oczach nie było najmniejszego wyrazu współczucia. On dokonywał jedynie jakiegoś rytuału, który widać, ci szkoleni do zabijania ludzie, powtarzali nie wiadomo, który już raz. Oni mieli czas, by wyzbyć się wszelkich, ludzkich uczuć. Drżącymi palcami złapałem naczynie i spróbowałem. Wino z mirrą. Wypiłem resztę niemal jednym haustem. Wiedziałem, że to może ulżyć, znieczulić i pomóc umęczonemu ciału. Kątem oka dostrzegłem, że Jezus odmówił.

Nagle zdarto ze mnie resztę ubrania, która mi jeszcze pozostała, belkę rzucono na ziemię, po czym na nią pchnęli i mnie. Zderzenie pleców z kamienistym podłożem i głowy z belką niemal pozbawiło świadomości i zaraz pożałowałem, że tak się nie stało. W kolejnym żołnierzu, wielkim i barczystym rozpoznałem tego, z którym chciałem się zmierzyć na dziedzińcu pretorium. Miał zaciśnięte w niby uśmiechu usta i pełne pogardy dla mnie oczy. W dłoniach trzymał długi gwóźdź i młotek. Ktoś złapał moją dłoń i pociągnął, by naprężyć ramię. W przypływie strachu zacząłem się dziko szamotać, by się uwolnić i uciec daleko stąd na znajomy, bezludny szczyt.

— Nieee! Nie!!! Nieee! – wrzeszczałem teraz, wierzgałem nogami i wykręcałem całym ciałem w szalonej desperacji. Rozum mówił mi, że to niczego nie zmieni, a nawet pogorszy sytuację, ale ciało nie słuchało rozumu. Ciało łudziło się jakimś omamem wolności. Olbrzym przykucnął i przygniótł swoim kolanem moje przedramię. Jego ciężar był przytłaczający i przydawał nowych boleści. Bym przestał się rzucać, przeniósł cały ciężar ciała na mnie, co poskutkowało. Cały zesztywniałem. Mój oprawca wymacał w przedramieniu zagłębienie między kośćmi, przyłożył ostrze gwoździa i wzniósł w górę młot. Zanim uderzył, spojrzał prosto w głębię mej przerażonej duszy. Być może dostrzegł tam podświadome błaganie o szybkie i mocne uderzenie. Zamknąłem dłonie w pięści i zacisnąłem szczęki. Czułem jak cały drżę. Młot spadł na głowę gwoździa, przebijając skórę wpasował się pomiędzy kości przedramienia, po czym utkwił w drzewie belki. Naprężyłem się niczym struna cytry i wydając głośny krzyk rozpaczy, opadłem na ziemię. W kręgosłup wrzynał się jakiś ostry kamień, ale nie to było teraz najistotniejsze. Moja ręka… Bezduszne żelazo przebiło ją na wylot… Palce dłoni rozwinęły się jak płatki kwiatów na słońcu i nie mogłem nimi poruszyć. Krew rozlała się szerokim strumieniem po belce i uciekła w głębię ziemi.

Żołnierz nie próżnował. Był dobrym rzemieślnikiem i znał się na tym fachu. Przekroczył nade mną, złapał drugi gwóźdź i przykucnął przy lewym ramieniu. Ktoś znów je naciągnął i przypasował we właściwe miejsce na belce. Olbrzym uklęknął na ramieniu, wymacał wgłębienie, przyłożył żelazne ostrze i bez wahania dwoma uderzeniami przybił mnie do drzewa. Przed oczami zawirowało, stęknąłem ochryple i na moment straciłem świadomość. Kiedy obudziłem się, nie leżałem już na ziemi. Widziałem ją pod stopami. Dziwnie się chwiała. Po ułamku chwili zorientowałem się, że właśnie umiejscowiono moją belkę na pionowym palu. Głowa zwisała mi bezwładnie, kołysząc się to w prawo, to w lewo. I zaraz przyszedł do mnie ten, którego z całej siły nienawidziłem: nowy, jeszcze silniejszy i podlejszy ból. Wpił się swoimi długimi kłami w ramiona i wędrował wzdłuż nich, by przez barki dotrzeć do głowy, którą chciał rozsadzić gwałtowną eksplozją na wszystkie strony świata. Mój oprawca nie odstąpił jeszcze ode mnie. Musiał skończyć misję. Jego pomocnik złapał moje nogi i wykręcił je tak, aby kostki zachodziły na siebie i prawe kolano zachodziło na lewe, po czym obie kostki przeszył trzeci gwóźdź. Tym razem uderzenia były trzy, kości chrupnęły obrzydliwym dźwiękiem, a żołądkiem szarpnęły torsje. Ból zawył z zachwytu. On to kochał, ja nie miałem sił, by płakać. Świat skurczył się w moich oczach i znów zgasł.

Gdy wracała świadomość, pomyślałem, że jestem na plaży, tak ładnie szumiało, jak morskie fale… Chciałem nabrać w nozdrza orzeźwiającej bryzy, ale nie mogłem. Piękny młodzieniec ze starego snu siedział mi na piersiach i coś mówił. Westchnąłem bezgłośne: „Boże”, a on skrzywił się obrzydliwym grymasem i splunął mi w twarz. Drgnąłem i przebudziłem się. W uszach nadal szumiało, ale był to odgłos podekscytowanego tłumu, który otaczał plac egzekucji coraz większym ludzkim mrowiem.

— Boże… Boże, bądź miłościw… bo grzeszyłem przeciw Tobie, przeciw… ludziom, przeciw sobie… – myślałem, zwracając te urywane myśli gdzieś w górę. – Kłamałem… niena… widziłem… pożąda… łem… ukradłem… dopuściłem się nie… nie… nierządu, zachłanności… oszczerstwa…

Bałem się, że o czymś zapomnę, tak trudno było myśleć, skupić się, właściwie było to niemożliwe.

— Boże Abrahama… Izaaka… i Jakuba… lekceważyłem Cię i odkładałem spotkanie z Tobą w wieczną nieskończoność, jak głupiec…

Brakowało w płucach tchu, dusiłem się, więc zebrałem siły, aby podnieść się na ramionach. Nogi były niemal bezużyteczne, tak wykręcone przez skośnie przybitą do pionowego pala krótką żerdź, tuż pod pośladkami. Rzymianie wiedzieli, w jaki sposób zadać człowiekowi cierpienie. Byli w tym mistrzami!

Podciągnąłem się powolutku z zaciśniętymi zębami i nabrałem w płuca tyle powietrza, na ile starczyło mi mocy, by wytrzymać w takiej pozycji. Potem opadłem w dół. Spojrzałem w lewo. Obok, w takiej samej pozycji wisiał Jezus, dalej zabójca Rzymianina. Oni też mieli wielkie trudności z oddychaniem. No może ten trzeci miał najwięcej sił, w końcu był z nas „najzdrowszy”.

Jezus podniósł głowę i otworzył usta. Widać chciał coś powiedzieć, ale nie potrafił przez chwilę złapać tchu. Kiedy mu się to udało, usłyszałem coś, czego nigdy bym się nie spodziewał.

— Ojcze, odpuść im, nie wiedzą bowiem… co czynią.

Kim był ten człowiek, że sam potrzebując zmiłowania, prosił o miłosierdzie dla tych, którzy właśnie tak okrutnie pozbawiali go życia!? Nie rozumiałem go, ale byłem pełen podziwu.

Przed nami zaczął się targ. Czterech, najważniejszych w całym „ przedstawieniu” żołnierzy dzieliło między siebie szaty Jezusa. Moje nie były nic warte. Szaty Jezusa były dobrego gatunku, a w dodatku wartości dodawał fakt, że były to szaty „królewskie”. Podzielili się równo, a o tkaną w całości tunikę rzucili los. Nie chcieli jej dzielić.

Po drugim podciągnięciu się dla nabrania powietrza, mięśnie ramion zaczęły odmawiać posłuszeństwa. Czułem skurcze. Jeden, potem po chwili drugi i trzeci. Nie dość było tego, że gwoździe rwały ciało i ścięgna, krew z ran spływała po skórze, rozlewając się po nagim ciele. Katuszy przydawało drętwienie rąk, które uniemożliwiało podnoszenie się w górę. Ciężar tej czynności musiałem przenieść na przebite pięty. Chciałem, żeby ta mordęga już się skończyła. Boże miłosierny…

Pod krzyż Jezusa zbliżyła się jakaś grupka niewiast i jeden młody mężczyzna. Tylko jedna spoglądała na skazańca. Inne kobiety nie śmiały podnieść oczu wyżej, niż na wysokość przytwierdzonych do pala stóp. Widziałem w ich twarzach cierpienie nie mniejsze od naszego. Wszyscy płakali. Jezus z jękiem podniósł się na piętach i cicho powiedział:

— Kobieto, oto… syn twój… – po czym złapał oddech i dokończył – … oto matka… twoja.

W tłumie zaczęło się nagle kotłować, z różnych miejsc dochodziły coraz głośniejsze okrzyki, raniące jak żądła skorpionów.

— Ty, który obalasz przybytek i odbudowujesz go w ciągu trzech dni, uratuj siebie, jeśli Synem Boga jesteś i zejdź z krzyża!!!

Ktoś inny chciał chyba podburzyć lud i pokazać fałsz słów i czynów skazańca:

— Innych ratował, a sam siebie nie może uratować. Królem Izraela jest – ciągnął z wyraźną kpiną w głosie – niech zejdzie teraz z krzyża, a uwierzymy w niego!

Rozległ się szyderczy, okrutny śmiech.

— Polegał na Bogu, niech wyrwie go teraz, jeśli go chce! Przecież powiedział: Jestem Synem Boga!

Znów salwa kpin. Tłum się bawił. Jak rój szerszeni chcieli żądlić swymi rozpalonymi przez piekło językami. Kobiety płakały. Nie wszyscy myśleli tak samo.

— Jeśli jesteś królem judejskim, uwolnij się – zachichotał olbrzym podając Jezusowi na włóczni gąbkę nasączoną jakimś płynem. Tamten odmówił.

Skurcze w ramionach wzmogły się okrutnie i nie chciały ani na moment zelżeć. Dusiłem się coraz bardziej. Płyciutkie oddechy nie zadowalały spragnionego życiodajnego powietrza organizmu. Przed oczami pojawiały się czarne plamy, a świadomość niezdecydowanie negocjowała z wycieńczonym ciałem.

— Czy nie ty jesteś Mesjaszem? – powiedział niespodziewanie z dziwnym wyrazem twarzy nasz trzeci towarzysz niedoli. – Uratuj siebie i nas.

Zbluźnił. W moich oczach zbluźnił. Jego serce nadal zupełnie nic nie rozumiało. Był tępy i bezduszny. Sam skazywał się na potępienie, wieczną czeluść z dala od Boga. Nie mogłem tego przemilczeć. Zebrałem w jakiejś determinacji tyle energii, by powiedzieć:

— Nawet ty nie boisz się Boga, choć pod tym samym sądem jesteś. My sprawiedliwie, godną zapłatę odbieramy za to, co zrobiliśmy… – ciężki oddech. – Ten jednak nic niegodziwego nie uczynił!…

Popatrzyłem błagalnym wzrokiem na wiszącego między nami Syna Bożego, Mesjasza i Króla Izraela. Teraz, albo będzie za późno…

— Jezusie… przypomnij sobie o mnie… kiedy przyjdziesz do Królestwa swego.

Opadłem całym ciężarem w dół. Nieogarnięty ból przeszył każdą bez wyjątku część mego umęczonego ciała. Powoli paraliż ogarniał całą klatkę piersiową. Nie umiałem przez chwilę wypchnąć z siebie zużytego powietrza. Ale dobiegł moich uszu pełen wysiłku głos:

— Godne wiary, co ci mówię… dzisiaj ze mną … będziesz … w raju…

Tak, uwierzyłem, że ten Jezus jest posłanym od Boga Mesjaszem dla Izraela i że może mnie, podłego grzesznika zbawić od moich podłych grzechów. Dziś w raju… Mogłem zatem umrzeć spokojnie, bez strachu. Powiedział, że moje miejsce jest tam, gdzie będzie On, mój Zbawiciel. I nie powiedział mi tego przecież dla moich uczynków. On zobaczył, że ja uwierzyłem. Uratował mnie ze względu na moją małą, jak ziarnko gorczycy, wiarę. Obdarzono mnie łaską i miłosierdziem. Dziękuję Ci Boże, dziękuję…

Spostrzegłem jakieś nowe poruszenie w tłumie. Wokół zapanowała ciemność. Robiła się gęsta i lepka. Podkreślała ciężar wydarzeń tej chwili. Niektórzy ludzie zaczęli się rozchodzić. Poczuli się chyba nieswojo zmieszani tą nagłą zmianą.

Głowa opadła mi, bezwładnie naciągając przy tym mięśnie karku. Nie było już na mnie miejsca, które by nie przysparzało cierpienia. Pięty rwały niemiłosiernie, ramiona, plecy, żebra… Z każdym oddechem było coraz trudniej. Zupełnie straciłem poczucie czasu. Wydawało się, że wiszę tu już całą wieczność… Ten wszechogarniający ból… Przenikał każdą cząstkę, wnikał wszędzie… Bezlitosny… Zabójczy…

Zaćmione słońce nie chciało na nas patrzeć. Nie chciało widzieć naszego cierpienia, a może tylko cierpienia Jezusa. Jego katowano za nic, za darmo, bez przyczyny. On jeden nie popełnił grzechu, my mieliśmy ich na sumieniach tysiące. My, dwaj skazańcy, ale także ten tłum, który szydził ze Sprawiedliwego. A Sprawiedliwy zawołał, głośno, jakby ktoś darował mu swoją siłę:

— Eli, Eli, lamma sabachtani!?…

To był okrzyk prawdziwej rozpaczy. Rozpaczy większej, niż cierpienie ciała i duszy z powodu wszystkich szyderstw i ludzkiego poniżenia.

— Co się stało ? – chciałem zapytać, ale słowa uwięzły w gardle. – Dlaczego Bóg, twój Bóg cię opuścił?

— Eliasza woła – ktoś nie zrozumiał tego wołania. – Poczekaj, zobaczymy, czy przyjdzie Eliasz, żeby go wybawić.

— Pragnę! – znów zawołał Jezus.

Natychmiast ktoś podbiegł, by spełnić to życzenie. Do jego ust przyłożono gąbkę nasączoną octowym kwasem. Kwasem ludzkiej złości i buntu przeciw miłującemu swe stworzenie Bogu.

Wykrzywiłem głowę, by widzieć, co się dzieje. Jezus spróbował i już bez poprzedniej rozpaczy powiedział:

— Wykonało się.

Jego zmaltretowane, błyszczące od krwi zmieszanej z potem ciało naprężyło się i uniosło na moment w górę. Jezus podniósł w wielkim wysiłku głowę w stronę nieba i zawołał tak, że wszyscy musieli go usłyszeć:

— Ojcze… w ręce twe powierzam ducha mego!!!

Potem opadł, skłonił głowę i zwiotczał…

W uszach zaświdrował mi przeraźliwy chichot, jakby nie z tego świata.

Ziemia się zatrzęsła. Mój krzyż się zachwiał.

— „ Dziś ze mną będziesz w raju” – pomyślałem.

Moje ciało drżało, panicznie prosząc o oddech. Uniosłem się na ułamek chwili. Jak długo jeszcze?…

Wiatr zażartował sobie ze mnie łaskocząc tańczącym powiewem.

Stojący nieopodal setnik podszedł bliżej i z wyraźnym zmieszaniem na twarzy powiedział nie wiadomo do kogo:

— Ten człowiek naprawdę był Synem Bożym.

Słabość otuliła mnie przyjaźnie i na moment pozbawiła świadomości. Na krótko, jeszcze nie na zawsze. Dygotałem i drżałem cały, a usta, jak ryba wyciągnięta z wody, łapczywie usiłowały nabrać powietrza w płuca. Otworzyłem oczy, które same zamykały się na ten brutalny świat. Do mojego krzyża podszedł żołnierz. Przyjrzał się mojej twarzy, po czym zamachnął i drzewcem włóczni połamał moje nogi. Jednym ciosem. Obie naraz. Cały ciężar ciała zawisł na przebitych gwoździami ramionach. Spazmatyczne drżenie sięgnęło zenitu. Usta nie mogły nabrać odrobiny powietrza. Serce waliło jak oszalałe i zamarło, a oczy zgasły…

„Dziś ze mną będziesz w raju” – powiedział Jezus, a ja uwierzyłem!

Opowieść ta jest tylko bladym cieniem rzeczywistości, w której miał udział krzyżowany człowiek. Jestem pewien, że każde doznanie było niewyobrażalnie ostre i przejmujące swą przenikliwością. Potrafię zrozumieć kogoś, komu wycięto łękotkę, gdyż mi ją usunięto. Wiem, co czuje ktoś z kolką nerkową, ponieważ ją miałem. Nigdy nie doświadczyłem fizycznego wymiaru krzyża, ale prosiłem Boga, by dał mi przynajmniej wyobrażenie… Po co? Aby choć w nikły sposób zrozumieć, czego doświadczył umierając za mnie mój Pan – Jezus Chrystus. Również po to, aby lekko nie podchodzić do życia, by nie być tak lekkomyślnym w mowie i działaniu. Bóg Ojciec poświęcił za mnie swojego Syna. Z całą pewnością nie było Mu łatwo znosić to niesamowite upokorzenie, ból i w końcu śmierć. Zadam Ci pytanie: Jak sądzisz, czy to co wydarzyło się niemal 2000 lat temu, ma w naszym wieku jakieś znaczenie? Obyś zobaczył, swoim sercem zobaczył jak bardzo! Gdybyś Ty sam ofiarował swoje dziecko za czyjeś życie, jestem pewien, nosiłbyś to w sercu do końca swych dni. Bóg Ojciec patrzy na Ciebie przez pryzmat cierpienia i przelanej krwi swego umiłowanego Syna!!! Słucha o czym myślisz, mówisz i słyszy przejmujący jęk Jezusa. Patrzy, co robią Twoje ręce i widzi Jego przebite ramiona …

Nie chodzi mi o to, abyś teraz usiadł i zaczął płakać nad Nim, ale uświadomił sobie prawdziwy sens Bożego planu zbawienia Twojej osoby. Zapewniam Cię, że nie zgubisz się Bożym oczom i myślom. Nie unikniesz też najważniejszego, jakie może być zadane pytanie: Co zrobiłeś z krzyżową ofiarą Jezusa? Boga nie zadowoli doskonale przemyślana, inteligentna odpowiedź. Bóg przyjrzy się świadectwu Twego życia: wierze, bądź niewierze wyrażonej w myślach, słowach i uczynkach.

Ewangelia Łukasza 23:27-31:

„A szło za Nim mnóstwo ludu, także kobiet, które zawodziły i płakały nad Nim. Lecz Jezus zwrócił się do nich i rzekł: Córki jerozolimskie, nie płaczcie nade mną; płaczcie raczej nad sobą i nad waszymi dziećmi! Oto bowiem przyjdą dni, kiedy mówić będą: Szczęśliwe niepłodne łona, które nie rodziły, i piersi, które nie karmiły. Wtedy zaczną wołać do gór: Padnijcie na nas; a do pagórków: Przykryjcie nas! Bo jeśli z zielonym drzewem to czynią, cóż się stanie z suchym?”

„Jeżeli bowiem Ojcem nazywacie Tego, który bez względu na osoby sądzi według uczynków każdego, to w spędzajcie czas swojego pobytu na obczyźnie. Wiecie bowiem, że z waszego, odziedziczonego po przodkach, złego postępowania zostaliście wykupieni nie czymś przemijającym, srebrem lub złotem, ale , jako baranka niepokalanego i bez zmazy.” (1Piotra 1, 17-19). „Nie posłał mnie Chrystus, abym chrzcił, lecz abym głosił Ewangelię, i to nie w mądrości słowa, by nie zniweczyć Chrystusowego krzyża. Nauka bowiem krzyża głupstwem jest dla tych, co idą na zatracenie, … my głosimy Chrystusa ukrzyżowanego, który jest zgorszeniem dla Żydów, a głupstwem dla pogan.” (1Koryntian 1, 17-18 i 23)

W pewnym momencie mojego życia uświadomiłem sobie, że Jezus Chrystus przyszedł na ten podły świat, aby oddać życie za moje grzechy. Nie tylko za grzechy całego świata, ale właśnie za moje! Musiałem więc odpowiedzieć sobie na pytanie: W jaki sposób traktuję krzyż Jezusa Chrystusa? Kiedy jest mowa o krzyżu, Bóg nie ma na myśli skrzyżowanych drewnianych belek, ale niesamowite, trudne do wyobrażenia fizyczne, psychiczne i duchowe cierpienie, które Pan stworzenia, Jezus, musiał znieść, aby mnie odkupić i dać mi życie wieczne. Z przerażeniem stwierdziłem, że nie będąc Żydem, jako poganin z pochodzenia wypełniam Słowo Boże, które mówi, że dla narodów pogan ukrzyżowany Jezus jest głupstwem. Powiesz: Dla mnie nie, przenigdy! Czy tak jest, nie świadczą jednak Twoje słowa, ale codzienne życie! Jeśli masz prawdziwe obrzydzenie do grzechu, który mieszka w Tobie (Rzymian 7,14 – 25) i na świecie, bojaźń przed popełnianiem zła i lekceważeniem woli Boga, jeśli nie tylko uznajesz śmierć i zmartwychwstanie Jezusa za historyczne fakty, ale uwierzyłeś, że to właśnie dla Ciebie się stało, to jesteś na dobrej drodze. Lecz jeśli cierpienie Jezusa nie jest ciężarem dla Twojej duszy, łatwo przychodzi kłamstwo, obmowa, kradzież, nieprzyzwoite słowa, zazdrość, gniew, nieczystość seksualna i inne grzechy, to wiedz, że krew Jezusa nie ma tak naprawdę dla Ciebie wartości, lekceważysz ukrzyżowanego Chrystusa i idziesz na zatracenie! „ I kto nie bierze krzyża swego, a idzie za mną, nie jest mnie godzien. Kto stara się zachować życie swoje, straci je, a kto straci życie swoje dla mnie, znajdzie je.” Mateusz 10,38-39! Uwierz dziś Jezusowi! Zwróć swoje serce ku Niemu i oddaj Mu całe swoje „ja”, przestań szukać swego, wyznaj swoje grzechy i uwierz w niezastąpioną ofiarę Syna Bożego za Twoje niegodziwości!!! Niech Słowo Boże i światło Ducha Świętego, będą przewodnikami w Twojej codzienności, a Jezus Twoim osobistym Panem i Zbawicielem! Ja doznałem przebaczenia i nowego życia, gdyż przez rzeczywistą wiarę, Bóg zrodził mnie na nowo dla Siebie.