Wróg
Wędrowiec szedł już kilka godzin. Niemłode ciało dawało znać o sobie coraz wyraźniejszymi oznakami zmęczenia. Postanowił nieco odpocząć. Gęsty jak dotąd las rozpostarł przed nim miły widok dużej polany, na której dostrzegł mnóstwo krzewów jeżyn i jagód. Postanowił przycupnąć przy obfitszym w owoce krzaczku i odpoczywając pożywić się. Zszedł z wydeptanego traktu, wyjął z przewieszonej przez ramię torby, oprawioną w skórę grubą Księgę, gliniany kubek i usiadł. Uważając, by się nie pokłuć ostrymi kolcami, pozrywał najpierw do kubka jeżyny, po czym otworzył Księgę na stronie, gdzie skończył poprzednio czytać. Zmrużył oczy i odsunął nieco Księgę od siebie, by lepiej widzieć. To już nie te lata, pomyślał z delikatnym uśmiechem na ustach, nie te lata. Kiedy był młody, nie robił planów na przyszłość, gdyż jego życie nie zapowiadało się na długie. Teraz ze starości przestawał dobrze widzieć. Za cud długiego życia był wdzięczny Temu, któremu należało być wdzięcznym. Kiedy jego oczy dobiegły końca strony, do uszu doleciał charakterystyczny odgłos skrzypienia wozu i parskanie konia. Tak, tego był pewien. Uszy miał w najlepszym porządku. Ktoś zbliżał się traktem ku polanie. Szybko schował Księgę i poczłapał ku drodze. Miał nadzieję, że jadą wędrowcy tacy jak on i zabiorą go ze sobą, jeśli tylko pozwoli na to wolne miejsce na wozie. Wyszedł na środek traktu i nasłuchiwał. Tak, podążali z właściwej strony. Będzie im po drodze. Być może jego podróż stanie się lżejsza. Po kilku chwilach na polanie pojawili się dwaj zbrojni jeźdźcy, za nimi dwa wozy i jeszcze jeden koń z uzbrojonym człowiekiem w siodle. Wędrowiec wrzucił do ust jeżynę i czekał, aż się zbliżą. – Dobrze urodzeni – mruknął pod nosem. Jeden z jeźdźców, gdy tylko go dostrzegł, spiął konia i kłusem wyprzedził pozostałych, by sprawdzić, co on za jaki. Był to młody chłopiec, może dwudziestokilkuletni, o słusznej posturze i odważnej twarzy. Groźnego wyglądu dodawał mu pokaźny miecz u boku, kołczan pełen strzał i łuk. Na zadzie konia tkwiła okrągła tarcza z wymalowanym herbem. – Z drogi starcze, bo rozjedziemy – rzucił takim tonem, jakby chciał go przestraszyć. Wędrowiec natychmiast usłuchał „rozkazu” i usunął się na bok. Jeździec zmierzył go z wysokości. Widać długa do ziemi, wypłowiała szata, obute w rzemienne sandały stopy, płócienna torba i siwe włosy dziwnego podróżnika, nie wyglądały jakoś szczególnie niebezpiecznie, gdyż jego ton jakby zmiękł. – Dokąd to tak samemu po puszczy? Nie strach? Mało to zbójców po okolicy grasuje? – A czy ja mam, co by mi to rabować? – odrzekł z nutką rozbawienia w głosie wędrowiec. – Tylko życie, a i to stare. Ale za troskę bardzo dziękuję. Zaraz dojechały wozy i pozostali jeźdźcy. Na jednym wozie siedziały dwie starsze kobiety, obie w strojnych szatach. Na drugim służba. Wędrowiec ukłonił się z szacunkiem. – Pielgrzym? – spytała jedna z kobiet. – Tak, pani. Z Ziemi Świętej idę – przyznał. – Nie boisz się samemu w tej okolicy? – zagadnęła druga. – Też go o to pytałem – powiedział młodzieniec, który nagle zaczął mieć kłopoty z utrzymaniem konia. Wierzchowiec drugiego jeźdźca również zaczął przejawiać oznaki niepokoju. – Jestem stary. Moje życie nie jest dla mnie tak ważne jak kiedyś, jak dla was teraz. Powietrze przecięło głośne wycie wilka. Wszyscy zaczęli rozglądać się wokoło. – To nie wilk – powiedział z przekonaniem drugi jeździec. Był starszym człowiekiem, doświadczonym, na jego twarzy widać było długą bliznę. Zaraz wziął do lewej ręki łuk i uchwycił kilka strzał, tak by szybciej móc je wystrzelić. To samo chciał uczynić młodzieniec, ale nie zdążył. Jego koń nagle stanął na zadnich nogach i zrzucił z siebie jeźdźca. Kobiety krzyknęły z przerażenia, a dwaj słudzy rzucili się na pomoc. Trzeci jeździec również spadł z konia, ale on trafiony został w plecy dwiema strzałami. Starszy żołnierz wystrzelił pierwszą strzałę w niewidoczny cel i zaraz naciągnął cięciwę z następną. Koń młodzieńca ruszył galopem przed siebie, a nieszczęśnik zamroczony leżał na ziemi. Słudzy zostawili go tam i rzucili się do wozu po broń. Następna strzała trafiła jednego z nich i ten upadł przy samym wozie. Inny ledwo zdążył odskoczyć przed następną strzałą. Drugi jeździec zeskoczył z konia, porwał tarczę i w ostatniej chwili zasłonił się przed trafieniem go w pierś. Kobiety skuliły się w wozie, do którego z niespodziewaną szybkością wskoczył stary pielgrzym. Jego oczy zwęziły się w wąskie szparki, ale twarz była niezwykle spokojna, pełna równowagi, zupełnie jakby nie była to dla niego zaskakująca sytuacja. W polu widzenia pojawił się pierwszy napastnik, zaraz potem następni, cała zgraja. Otoczyli ich ze wszystkich stron. Wędrowiec wiedział, że kiedyś byłaby to sytuacja bez wyjścia, całkowicie beznadziejna, ale nie dziś, nie teraz. Sięgnął do płóciennej torby, by na ułamek chwili położyć dłoń na skórzanej okładce Księgi. Jego spojrzenie wzniosło się ku górze i szybko wypowiedział jakieś niezrozumiałe słowa, aby natychmiast gwałtownym ruchem ramienia zasłonić się przed nadlatującą strzałą. Kobiety widziały ten ruch. Ich zdumienie było ogromne. Śmiertelny pocisk wbił się w dużą, prostokątną tarczę. Zaraz potem następne. Wszystkie płonęły. W drugiej ręce również znikąd pojawił się obosieczny miecz, na głowie dziwny hełm. Wędrowiec przemienił się w wojownika, był jakby z innego świata, innej epoki. Napastnicy zbliżali się w błyskawicznym tempie. Mieli przerażające twarze, pełne pogardy, nienawiści i żądzy krwi. Nie mieli już łuków, ale w ich dłoniach błyszczały ostrza kling. Służba pierzchła w las. Pozostał leżący na ziemi młodzieniec, trafiony jeździec i sługa oraz doświadczony żołnierz, który cofnął się blisko wozu, by osłonić starsze kobiety. – Jesteś wierny – powiedział pielgrzym do niego. Ten dopiero teraz zobaczył zmienionego staruszka. Jego oczy stały się wielkie ze strachu. On słyszał o takich ludziach jak ten starzec. Nigdy żadnego jeszcze nie spotkał, ale wiedział o nich z wielu opowieści, że byli niebezpieczni, szybcy i bardzo wielu ludzi po spotkaniu z nimi po prostu się zagubiło, znikło bez śladu. Tych wędrownych szarlatanów nie można było rozpoznać, zanim sami się nie ujawnili. Do głowy mu nie przyszło, że może to być tak stary człowiek. – Nie bój się kłamstw, ale ufaj – powiedział starzec i zeskoczył z wozu, by dać odpór najbliższemu przeciwnikowi. Kątem oka spostrzegł, że młodzieniec odzyskuje przytomność. Chciał przesunąć się w jego stronę. Przyjął tarczą pierwszy cios napierającego z impetem wielkiego napastnika. Z ust wędrowca padał potok niezrozumiałych słów, a miecz ciął ze świstem powietrze odbijając głośnym zgrzytaniem klingę broni przeciwnika. Walka nie trwała długo, ledwie kilka spięć. Napastnik stanął ze zdumieniem, a z dłoni wypadł mu miecz. Jego wzrok padł na własną klatkę piersiową, w której utkwił miecz starca. Ten puścił rękojeść, a swą uwagę skupił na kolejnym nacierającym, który z wielkim krzykiem na ustach biegł w jego stronę. Starzec wykonał nagły unik i cała energia szarżującego minęła się z zamierzonym celem. Po szybkim zwrocie napastnik stał naprzeciw dziwnego wojownika, którego jedyne uzbrojenie stanowiła teraz wielka tarcza. Uśmiechnął się z pogardą i splunął, po czym natarł raz jeszcze. Starzec znów w nieznanym języku szybko, acz spokojnie wypowiedział kilka słów. Zdziwienie kolejnego napastnika było ogromne, gdy w ostatniej chwili tuż przed oczami błysnęła mu zimna stal ostrza. Zaraz padł na kolana z wbitym w serce mieczem. Jego usta szeroko się otworzyły, ale nic nie mógł wypowiedzieć. Kobiety również z szeroko otwartymi ustami obserwowały bieg wydarzeń. Starzec uwijał się szybko i z mistrzowską precyzją w ten sam sposób pozbył się kolejnych, trzech przeciwników. Każdy z nich kończył walkę z wbitym w pierś mieczem. Jednak z żadnego przeciwnika starzec nie wyjmował swej broni. W jego dłoni pojawiał się natychmiast taki sam nowy. Kiedy pozostali napastnicy zorientowali się, że mają do czynienia z kimś niezwykłym, natychmiast zrezygnowali z walki i uciekli do lasu. Na placu boju pozostało ich pięciu, każdy z mieczem w sercu, na kolanach. Jeszcze jeden raniony przez broniącego się rycerza leżał nieopodal. Widok był niesamowity. Wszyscy napastnicy mieli otwarte oczy, oddychali, ale bez najmniejszego ruchu pozostawali na swych miejscach. Starzec szybko podszedł do rannego i z właściwą sobie precyzją, z obcymi słowami na ustach wbił miecz w jego serce. Potem przyjrzał się młodemu chłopcu, który właśnie z pojękiwaniem przewracał się na bok. Kiedy ruszył w jego stronę, starszego obrońcę kobiet miał za swymi plecami. Ten nie wahał się długo. Błyskawicznie odnalazł łuk, naciągnął cięciwę i wystrzelił strzałę wprost w plecy starca. Nie osiągnął jednak zamierzonego celu. Choć strzała uderzyła w jego plecy, z charakterystycznym metalicznym zgrzytem odbiła się i spadła na ziemię. Pod szatą był pancerz. Wędrowiec odwrócił się. W jego oczach nie było złości ani cienia zdenerwowania. Był rozczarowany. – Rodrygu… – starsza z kobiet chciała krzyknąć, ale przejęta niezwykłymi wydarzeniami, jego imię ledwo dosłyszalnie wyszeptała. – Myślałem, że twoje serce jest wierne i dobre – powiedział starzec łagodnie, ale w jego dłoni błysnął następny miecz. Rodryg cofał się małymi krokami. Jego strach był większy niż wtedy, gdy zobaczył zgraję rzezimieszków. W końcu zrobił nagły zwrot i ile sił w nogach zaczął biec tam, skąd przyjechali. – Rodrygu! – krzyknęła druga kobieta, ale tamten był coraz dalej. – To strach przed innym życiem – powiedział pielgrzym i uklęknął przy niemal już przebudzonym młodym człowieku. *** W karczmie wrzało. Wszyscy obecni poruszali jeden temat: niedaleko pojawił się wróg, pożeracz ludzi, czarownik, który sam przepędził zgraję zbójców, kilku z nich zabijając i zjadając, oraz porywając szlachetnie urodzone niewiasty z towarzyszącymi im jeźdźcami. Banda rzezimieszków była jedynie mało znaczącym tłem. Szarlatan był wrogiem najistotniejszym, niósł strach i śmierć tak niespodziewaną, że mógł znajdować się wszędzie, nawet w tej karczmie. Źródłem tych wieści był rycerz, któremu ledwie udało się ujść z życiem. Pieszo dotarł do karczmy, w wielkim pośpiechu rzucił kilka zdań i po otrzymaniu konia popędził przed siebie, by jak najszybciej dotrzeć do rodziny porwanych niewiast. Każdy, kto miał coś do powiedzenia, wiedział o wrogu prawie wszystko: jak wyglądał, co powiedział i co zrobił. Większość słuchaczy kiwała jedynie głowami i czuła narastające przerażenie. Każdy z nich mógł być przecież następną ofiarą. – Nie da się ich rozpoznać, dopóki sami nie uderzą – mówił czerwony od grzanego wina kupiec, który z powodu swego obycia w różnych stronach przyciągnął największą liczbę słuchających. – Są mili, ułożeni, potrafią pięknie mówić, a wszystko po to, by porwać, zabić i zjeść! Zaraz rozniósł się szmer komentarzy. – Ale jak to możliwe, żeby sam jeden dał radę tylu naraz? – spytał ktoś ciekawy. – Znają się na czarach i są nieśmiertelni. Znów szmer. – To jak się można bronić przed nimi? – spytał ktoś inny. – Trzeba trzymać się swego patrona, najlepiej mieć przy sobie relikwie i krzyż na piersi, żeby zasłonił serce. Diabeł boi się krzyża, święconej wody i najświętszej panienki. – Tak i odpusty trzeba wykupić – dodał ktoś z boku. – Dobre i odpusty – potwierdził kupiec. – Zakonni bracia mawiają, że na msze trzeba co niedziela chodzić, to taki nawet się nie zbliży . – A ja słyszałem, że oni przekupić nawet próbują, żeby do nich przystać – powiedział ktoś trzeci. – Potrafią konia wyczarować, albo i sakiewkę złota na stół wyłożyć, żeby tylko z nimi iść, gdzie zechcą. – Wina! – zakrzyknął starszy jegomość w bogatym odzieniu. – Wy gawędzić będziecie bez końca, a ja mieczem rozpłatam na dwie połowice szarlatana i końmi przywlokę, żebyście jeszcze bardziej portkami zatrząść mogli. Kto ze mną rusza na polowanie?! Odpowiedział mu nerwowy śmiech i sterta kpin. – Same tchórze! Pochowajcie się w swych norach, tylko o tyłkach nie zapomnijcie! – wykrzyknął i siarczyście przeklinając, wyrwał kielich z winem nadchodzącemu karczmarzowi. – Ani by się spostrzegł, już by nie żył – ironicznie stwierdził kupiec. – Trza uważać, oczy mieć szeroko otwarte i z byle kim nie przestawać. Wszyscy pokiwali głowami. Rozumieli zagrożenie. – Może trzeba się zebrać do kupy i obławę zrobić – powiedział młody rycerz, który od jakiegoś czasu przysłuchiwał się wszystkiemu. – Ale nie tak na łapu-capu. Księdza z pobliskiej parafii wziąć ze sobą i niech on dzieła dokończy. Po karczmie przeszedł szmer. – Co tam po jednym księdzu – żachnął się jakiś starszy jegomość. – Po rycerzy zakonnych trza listy słać. Oni znają się i na rzemiośle wojennym, i na egzorcyzmach. – Tak, ale do tego czasu ten szarlatan albo pożre nas wszystkich, albo wyniesie się stąd w inną okolicę. – I niech się wyniesie! – ktoś zakrzyknął. – Niech się wyniesie! – zawtórowali mu inni. *** Wędrowiec pomógł usiąść młodemu nieszczęśnikowi, który powracał z zamroczenia do rzeczywistości. W jego rękach nie było już miecza i tarczy. – Nic ci nie będzie, dzielny rycerzu – zawyrokował ze spokojem w głosie. – Kim jesteś, człowieku? – spytała z wyraźnym drżeniem w głosie jedna z kobiet. – Pielgrzymem, łaskawa pani – odrzekł delikatnie się uśmiechając. – Ale te… czary… Rodryg, który uciekł… ci ludzie… zabici?… – Czary? Nie, z czarami nie mam nic wspólnego. – Jeśli nie czary, to co takiego? – Wiara, łaskawa pani, wiara. To ona jest silniejsza niż zło, niż stal tych przesiąkniętych duchem władcy powietrza synów buntu. A wasz żołnierz uciekł, bo nasłuchał się bajek i bredni, które opowiadają po karczmach i zakonnych pustelniach. – Ale widziałyśmy, jak znikąd w twych rękach pojawia się broń i jak sieczesz nią tych zbójców… – Miłościwa pani, oni wszyscy żyją, jak sama pani widzisz. To zło, któremu się poddali, wzięło ich w swoje ręce i kazało niszczyć, palić i zabijać. Starzec podszedł do najbliższego z napastników, który nadal tkwił nieruchomo na jednym miejscu. – Ja znam ten stan, dobrze wiem, dlaczego tak się dzieje i kto za tym stoi. Młody rycerz powoli dochodził do siebie, ale nieprzytomnymi jeszcze oczyma zobaczył starca, który właśnie stał obok kogoś klęczącego z mieczem w piersi. Zupełnie nie rozumiał tego, co widzi. Porwał do ręki swoją broń i ruszył do natarcia. – Patryku, nie! – krzyknęła starsza kobieta, która zobaczyła szarżującego na starca młodzieńca. Wędrowiec w ostatniej chwili odskoczył i ostrze miecza ze świstem przecięło powietrze. W jego lewej ręce znów pojawiła się tarcza, którą natychmiast zasłonił się przed następnym uderzeniem. Dźwięczne uderzenia rozlegały się z błyskawiczną szybkością. Młodzieniec wpadł w furię. Był zupełnie nietrzeźwy. Za wszelką cenę chciał powalić starca, widząc w nim swego wroga. Ten zaś robił wszystko, by nie dać się trafić i szukał odpowiedzi na to dziwne zachowanie. Po chwili już wiedział. Ucieczka bandy rzezimieszków nie była ucieczką tego, któremu tę napaść zawdzięczali. Pielgrzym zobaczył w oczach młodzieńca zło, które opuściło trafionych mieczami napastników. Ono trafiło wprost w jego serce, spotęgowane, wściekłe i nienawidzące. To zło nienawidziło jego, ale także tego młodzieńca i wszystkich, którzy tu byli. To zło omotało młodego żołnierza, by wysłużyć się nim i zniszczyć agresora, który przybył w tę poddaną jego władzy okolicę. – Patryku! – kobieta próbowała jeszcze raz powstrzymać chłopca. – To nic nie pomoże – rzucił szybko starzec. – On nie usłyszy. W jego dłoni pojawił się miecz. Tarcza zniknęła, by mógł swobodnie uchwycić jego rękojeść oburącz i z większą siłą dać odpór kolejnym uderzeniom. Z jego ust popłynął potok stanowczych słów, których znaczenia nikt nie potrafił zrozumieć, prócz tego, kto je wypowiadał i tego, do kogo były one skierowane. – Kai ek tou autou ekporeuetai romfaia kseia, ina en aute patakse ta etna… Zon gar ho logos tou Teou kai energes kai tomoteros uper pasan mahairan distomon… – powiedział starzec i wykonawszy szybki unik z półobrotem, wbił precyzyjnie miecz w serce Patryka. Ten puścił swój oręż i zdumiony spojrzał na błyszczącą klingę w swej piersi, potem na wędrowca, a na końcu na kobiety, które w tej chwili opuszczały wóz. – Patryku! – krzyczała starsza. – Co mu zrobiłeś, człowieku?! – Chcę, by miał nowe życie – powiedział ze spokojem pielgrzym. – Kim jesteś? – ponownie spytała druga niewiasta. – Jestem uczniem mojego Pana, który jest Prawdą i Światłością. – Zabiłeś go! – Mój Pan przeze mnie zabija jedynie zło, bunt przeciw Prawdzie, bałwochwalstwo, czary, wszeteczeństwo, nieczystość, zazdrość, gniew i knowania, waśnie i odszczepieństwo, zabójstwo, pijaństwo, kłamstwo i wszystko, co sprzeciwia się Światłu. Nie zabijam ludzi. Życie ma prawo odebrać kto inny. Kobiety popatrzyły na niego z niedowierzaniem. Nie zrozumiały sensu jego słów. Bardziej wierzyły swoim oczom. – Jesteś czarownikiem! – wrzasnęła młodsza z kobiet. – Już wiem, jesteś szarlatanem, który porywa ludzi! Wędrowiec ciężko westchnął. Zmrużył oczy, jakby chciał lepiej widzieć. – Nie masz dość ofiar, synu kłamstwa – powiedział patrząc jakby na kobietę, ale jego słowa wyraźnie były skierowane do kogoś innego. – Od początku żądny jesteś władzy i krwi, ale sąd nad tobą jest postanowiony. Mój hełm, moja tarcza i mój miecz nie są moje. Nie złamiesz mnie, bo wiem, do kogo należę. Idź precz, bo mój Kyrios kupił mnie swoją śmiercią. Młodsza kobieta zaniemówiła. Nie zrozumiała pełnego sensu tych słów, ale coś dotknęło i jej serca. To nie był miecz starca, ale coś bardzo bliskiego jego ostrza. Zapanowała dziwna atmosfera, pełna lepkiej gęstości. Czas wydawał się stanąć w miejscu. Wszyscy prócz wędrowca opadli z sił. Obie kobiety jakby pokonane przez przyciąganie ziemi padły na swe kolana. Starzec wyciągnął z płóciennej torby Księgę i po ułamku chwili znalazł odpowiednie miejsce na jej pożółkłych stronach. *** Dzień powoli chylił się ku zachodowi. Stary pielgrzym drugi już dzień bacznie przyglądał się ze swego ukrycia pośród gęstego lasu, wznoszącemu się ponad całą okolicą wzgórzu. U jego podnóża roiło się od krytych strzechą, niewielkich domostw, ale nie one przykuwały uwagę. Powyżej wznosiły się wysokie mury, a za nimi potężny zamek z licznymi obronnymi basztami. Cała budowla robiła ogromne wrażenie, przytłaczała swą majestatyczną potęgą i zniewalała. Pielgrzym jednak już dawno otrząsnął się z tego przygnębiającego wrażenia. Wiele lat temu zostawił je w Ziemi, do której przywędrował jako ten, który miał tam przynieść wolność i prawdę. Ziemia ta jednak nie potrzebowała jego wolności, ona dała wskazówkę do wolności dla niego. Obdarła go z fałszywych ideałów, naiwnych wyobrażeń i ślepoty. Wskazała drogę do innego, nowego życia. Kiedy tam jechał z wieloma jemu podobnymi, był całkowicie przekonany o słuszności swej misji. Nie spodziewał się, że wszedł na swoją drogę do Damaszku. Pałał żądzą zdobywania dla jedynie słusznej sprawy wszystkich i wszystkiego, co spotka na swojej drodze. W szczęku oręża wielkiego wojska oraz wezwaniu biskupa Wiecznego Miasta do spełnienia wiekopomnego dzieła czuł swą siłę i miał swą motywację. Nie spodziewał się jednak, że jego losy potoczą się zupełnie inaczej. Teraz stał i patrzył na miejsce, dokąd nakazał mu udać się nowy Zwierzchnik. Zwierzchnik, ponad którego władzą nie było już innej władzy. – Mój Kyrios Swoje życie za mnie oddał, ja oddaję Mu swoje – powiedział cicho i uśmiechnął się. Kiedyś nie rozumiałby tych słów, dziś dobrze wiedział, co mówi. – Już czas, gotów jestem – dodał, poprawił płaszcz, torbę i wyszedł zza krzaków. Bardzo się cieszył, że udało mu się zmienić ubranie. Teraz nie rzucała się tak w oczy jego znoszona tunika i wschodni płaszcz. Był podobny do wszystkich. Może tylko ta ogorzała od mocnego słońca twarz… Kończący się dzień przyspieszał powrót mieszkańców z okolicy do domów, a i podróżni chcieli zdążyć przed zamknięciem bram. Pielgrzym szedł spokojnym krokiem i patrzył na krzątających się przy domostwach ludzi. Sprawiali wrażenie zwykłych i normalnych, ale on wiedział, że ich wnętrza są niespokojne, pełne rozterek, pytań o przyszłość i udręk teraźniejszości. Żaden z nich nie miał w sobie pokoju i prawdziwego odpocznienia, w zamian zaś często nawiedzał ich strach a z nim i ułuda, że może kiedyś zaczną sobie radzić z nim tak dobrze, że przestanie im dokuczać. Wędrowiec wiedział od wielu lat, że nie można sobie poradzić z tym wszystkim samemu i że należy to oddać w ręce, które zaznały już wszystkiego – nawet śmierci. Teraz szedł nową drogą. Nie była ona pozbawiona trudów i bólu, ale miały one sens, wskazywały cel, do którego warto było dążyć, bo przynosił on prawdziwe uwolnienie – doskonałe i ostateczne. Idąc, rozglądał się w poszukiwaniu karczmy. Dzień chylił się ku końcowi, a jemu potrzebny był odpoczynek. Wiedział, że następny dzień będzie pełen trudu. Mieszkańcy podzamcza uwijali się w pośpiechu. Przygotowywali się do nadchodzącego nazajutrz święta. Co bogatsi będą paradować w swych strojnych szatach i rozdawać hojniejsze niż zwykle jałmużny błagającym o grosz żebrakom. Ci biedniejsi z większym zaangażowaniem niż zwykle słać będą swe prośby tam, gdzie i tak nikt niczego usłyszeć nie może. Wszyscy ulegną wzniosłej atmosferze i jak jeden mąż ruszą ku wysokim murom zamku, by tam oddać cześć tym, którym zawierzyli swe życie. Pielgrzym przystanął. Tuż przed nim kołysał się szyld karczmy. Wszedł do środka z nadzieją, że nie będzie musiał dalej szukać miejsca, gdzie mógłby odpocząć. Wewnątrz nie było tłoku, ale większość ław była zajęta przez jedzących i gwarnie rozmawiających ludzi. Odszukał gospodarza i po krótkiej rozmowie mógł odetchnąć z ulgą. Pomimo późnej pory znalazł się dla niego jakiś mały pokój. Nikt nie chciał go wziąć, gdyż jedyne okno wychodziło na stajnię bogatego sąsiada. Jemu to nie przeszkadzało. Większość swego życia spędził w obozach pełnych zapachu i rżenia koni. Zza szynku unosił się miło drażniący nozdrza zapach jakiejś potrawy. Wędrowiec od kilku dni pościł, dziś jednak musiał coś zjeść. Nie dlatego, że ów zapach tak bardzo kusił, ale dlatego, że musiał nabrać sił. Zamówił potrawę i znalazł wolne miejsce w samym kącie karczmy. Stąd mógł widzieć wszystkich wchodzących. Zaraz do stołu podeszła młoda kobieta, położyła na stole półmisek z jedzeniem, chleb, nieduży dzban z wodą i kubek. – A może wina? – spytała miło się uśmiechając. – Nie, bardzo dziękuję – odrzekł również z uśmiechem. – Nie lubię szumu w uszach i chwiejącej się ziemi. Zaraz poszła. Po krótkim dziękczynieniu wędrowiec zabrał się do jedzenia. Nie zauważył człowieka, który właśnie wszedł do karczmy. Człowiek ten podszedł do szynku, zamówił grzane wino i usiadł przy jednym ze stołów, bacznie się przy tym rozglądając. Napięte mięśnie jego twarzy zaznaczały bliznę po dawno otrzymanej ranie. Był skupiony i czymś podekscytowany. Ruchy zdradzały wielką nerwowość jego umysłu. Przymrużonymi oczyma przyglądał się siedzącym wokół ludziom, jakby kogoś szukał, bez nadziei, jakby z obawami. Raz po raz podnosił do ust ciepły napój, ale tak naprawdę nie był nim zainteresowany. Ledwo sączył małymi łyczkami i intensywnie myślał. W głowie miał ułożony plan, co zrobi, kiedy ujrzy człowieka, którego szuka. Wszystko dobrze przemyślał. Wiedział już, co należy zrobić, jak się przeciwstawić szarlatanowi, jak zwyciężyć. Wędrowiec skończył posiłek. Teraz mógł udać się do swego pokoju na spoczynek. Podszedł do szynku. Musiał chwilę poczekać, gdyż młoda kobieta, która miała wskazać mu pokój gościnny, podawała komuś kolejną miskę strawy. W tej samej chwili człowiek z blizną zamarł. Przyłożonym do ust kubkiem wina starał się zasłonić sobie twarz, by stary mężczyzna przy szynku go nie rozpoznał. Rodryg niemal nie oddychał. Choć szukał tego starca, nie spodziewał się odnaleźć go tak szybko. Nie spodziewał się również, że ten człowiek będzie tak bezczelny, tak śmiały, że przyjdzie właśnie tu i teraz. Jutrzejsze święto to czas wyjątkowy. Z wszystkich stron kraju przybędzie tu wielu pielgrzymów, by oddać hołd swej królowej i matce, a on – wróg wszystkiego i wszystkich – w swej naturze ma sprzeciw i stanie się tu jak zatruta kropla w bezkresnym morzu. Po co ten starzec tu przyszedł, nie wiedział, ale co teraz ma zrobić, miał czas przemyśleć kilka tygodni. *** Zmierzch zapadł szybko. Pielgrzym nie miał zbyt wiele czasu na to, by zająć się studiowaniem Księgi, więc więcej czasu poświęcił głębokim przemyśleniom tego, co miało wkrótce nastąpić. Wiedział, że planowanie czegokolwiek nie ma najmniejszego sensu, dlatego skupił się na tym, by samemu być gotowym na każdą ewentualność, nawet na najgorsze. Całego siebie powierzył Temu, za sprawą którego tu przyszedł i dla którego tu przyszedł. Cała ta wyprawa nie była w jego interesie, ale w interesie Tamtego. Tak naprawdę, gdyby pielgrzym miał wybór, byłby teraz w zupełnie innym miejscu. W miejscu bardzo dalekim i bezpiecznym. Jednak będąc tutaj nie żałował. Pomimo wszelkich trudności i niebezpieczeństw. Powierzył się pieczy swego Protektora i zamknął powieki, by wreszcie odpocząć. Sen być może nadszedł, ale nie zdążył przynieść żadnych obrazów. Huk wyważanych drzwi wtargnął w głąb umysłu niczym nagły grom. Wędrowiec nawet nie poderwał się z łoża. W ułamku chwili dopadło do niego kilku silnych mężczyzn i mocarnymi ramionami skrępowało jego ciało. Chwilę później wywlekli go na zewnątrz, gdzie czekało ich jeszcze kilku, po czym uderzony w głowę stracił przytomność. Jasność umysłu przychodziła powoli. W głowie huczało niczym przy wielkim wodospadzie. Tępy ból wędrował, jakby nie mógł znaleźć właściwej drogi, a powieki nie chciały dać oczom światła. Światła i tak było w tym miejscu niewiele. Pielgrzym powoli rozumiał, że znalazł się w lochu. Zapach stęchlizny po chwili przerodził się w przejmujący smród. Gdzieś u powały kopciła niewielka pochodnia. Kiedy tylko się poruszył, ktoś zaraz nad nim się pochylił. – Wraca do siebie, panie! – głośny krzyk wdarł się w pierwsze myśli gwałtownie i boleśnie. Otwierane drzwi skrzypiały metalicznym dźwiękiem bardzo krótko. Komuś wyraźnie się śpieszyło. Tupot wielu nóg zdradzał, że zmierzało do niego kilku ludzi. Pielgrzym poczuł zbliżające się do jego twarzy ciepło. Uchylił powieki, by zobaczyć blask migocącej pochodni. – Nareszcie cię dopadliśmy, ty… – głos był pełen satysfakcji, choć brak właściwego słowa pozbawił go zamierzonego tonu groźby. – To on, Eminencjo. Ten człowiek porwał panią Wilbornu. – Ten głos wydał się znajomy. Po chwili wspomnienie przyniosło właściwą twarz i imię. To Rodryg, dzielny rycerz, który uciekł przed nim w wielkim popłochu. – Już nie będziesz siał zgrozy – powiedział pierwszy głos – ani tu, ani nigdzie indziej. Dziś mamy święto, ale jutro rozprawimy się z tobą czarowniku na stosie pełnym piekielnego ognia. Mamy twoją magiczną księgę. Jesteś bezbronny, a łańcuch da ci przyjemność odpoczywania na tym uroczym miejscu. Złośliwy chichot wielu głosów zakończył krótką przemowę i całe towarzystwo równie szybko opuściło celę. Pielgrzym głęboko westchnął. Stos. Tak, widział już takie przedstawienie niejeden raz. Krzyk palonego człowieka i smród ciała chodziły z nim zawsze bardzo długo. Kiedy myślał o swojej śmierci, zawsze miał nadzieję, że nie będzie mu dane ginąć w płomieniach. Cóż, teraz musiał być gotowy i na taką ewentualność. – Kim jesteś? – usłyszał blisko siebie. – Jestem pielgrzymem z Ziemi Świętej – odpowiedział cicho. – Z Ziemi Świętej? Jesteś krzyżowcem? – Kiedyś nim byłem. – To dlaczego cię tu trzymają? – głos dalej pytał. – Bo uznali mnie za wroga. – Wroga? – Dla nich wrogiem jest ten, który Prawdę przynosi. W Ziemi Świętej znalazłem Prawdę. – Jaką prawdę? – Że nie ma wielu dróg do Nieba, że Nieba nie da się wywalczyć, że Niebo ma inne zasady, niż nam się to zdaje. – Inne zasady, niż nam się zdaje? – Tak. Nasze prawa to bezprawie, nasze pomysły bez wartości, a działania śmierdzą naszym potem. Tak wiele zła wyrządziliśmy, że teraz usiłujemy to ukryć i udawać dobrych. A zło, które mamy jeszcze zamiar uczynić, szczytnymi celami tłumaczymy. Jesteśmy przez to wszystko skazani na zagładę. Śmiem o tym mówić, dlatego wrogiem mnie uczynili. Śmiem przeciwstawiać się złu, zakłamaniu i władcom tego świata, dlategom wróg. Śmiem zdobywać dla Prawdy tych, których oni mają w swoim ręku, dlatego jestem wrogiem. Zapadło milczenie. Po chwili głos znowu się odezwał: – W twojej skórze być bym nie chciał. Pielgrzym uśmiechnął się. – Nie mam powodu, by się zamartwiać. Mogą mnie zabić, nic więcej. Potrząsnął krępującymi go łańcuchami. – Wydają się mocne – powiedział. *** Przez zamknięte powieki wtargnęła jasna plama światła. Pielgrzym drgnął. Poczuł tuż obok siebie Obecność. Zaraz potem został trącony w bok. – Wstań prędko! Łańcuchy opadły z jego rąk. Kiedy otworzył oczy, intensywność światła nie była już tak rażąca. – Czas byś dokonał dzieł, dla których zostałeś tu wysłany – powiedział wysoki mężczyzna w długim do stóp, białym, wschodnim płaszczu. – Chodź za mną. Wędrowiec teraz mógł zobaczyć, jak wyglądała jego cela. Kamienne ściany z przytwierdzonymi do nich żelaznymi kołami, łańcuchy, słoma i człowiek zwinięty w jakiś udręczony kłębek. – Szybko – ponaglił mężczyzna ze wschodu.- Nie ma czasu do stracenia. Wędrowiec ruszył za swym przewodnikiem już całkiem rozbudzony. Kiedy jednak drzwi lochu otworzyły się same, przez krótką chwilę zwątpił w rzeczywistość widzianych obrazów i doznań. Minęli drzwi, przy których nieruchomo spało dwóch strażników. Wąskie korytarze z kopcącymi pochodniami przemierzali szybko i bez zatrzymywania. Mężczyzna, choć nietutejszy, dobrze znał to miejsce. Każdy zakręt pokonywał zdecydowanie, bez chwili zawahania. Kolejne drzwi znowu otworzyły się same, nawet nie zaskrzypiały. Wędrowiec już wiedział, że ma przed sobą Posłańca. Żaden Posłaniec nie pokazywał się jednak od tak, dla kaprysu, ale tylko w sytuacjach ważnych, kiedy wymagał tego najwyższy interes. Było to dla niego zadziwiające, ale mógł z całą pewnością stwierdzić, że został powołany do misji wyjątkowej. Posłaniec nagle stanął i odwrócił się do niego tak, by mogli stać twarzą w twarz. – Zaraz wyjdziemy na zewnątrz. Zaprowadzę cię w miejsce, gdzie będziesz mógł skryć się w tłumie i zaczekać na właściwą porę. Ona nadchodzi szybko, bardzo szybko. Pamiętaj, abyś był mężny i nie daj zwieść się swym własnym myślom. One będą największym przeciwnikiem w tej walce. Kiedy będziesz zwyciężał, twoje oczy będą widziały więcej, znacznie więcej, niż widzisz teraz. Ale bez zaufania nie zwyciężysz, bez wary nie będziesz mógł osiągnąć nic. Pamiętaj, to wiara zwycięża świat. Niech twoja wiara teraz dojrzewa, niech będzie mocniejsza, niezachwiana. Położono przed tobą zwycięstwo i dano ci prawo podnieść je. Już nieraz wybierałeś dobrze, teraz musisz podjąć kolejną decyzję – zamilkł wyczekująco. Wędrowiec patrzył na niego przez chwilę. Z całą pewnością nie miał zamiaru rezygnować. Obecność Posłańca dodawała mu pewności, że jego droga jest właściwa i jedyna. Jego chwilowe milczenie brało się raczej z wzbierającej w nim radości. Tak, prawdziwej radości. – Dobrze, że się radujesz – Posłaniec uśmiechnął się i sięgnął w zanadrze swego płaszcza. – Twój Miecz – podał mu jego własną płócienną torbę -proszę. Wędrowiec przycisnął ją do piersi, poczuł kształt Księgi i zaraz zadałby mnóstwo głośnych pytań, gdyby Posłaniec nie powstrzymał wydobywającej się z niego eksplozji radości. – Pamiętaj, czym jest ta Księga. To ona potrafi wskazywać Prawdę i nazywać fałsz. Przeciwnik jej nienawidzi i nie mogąc jej zniszczyć, od dawna przekręca jej treść. Korzystaj z tego, co ci dano, bo dar Światła rozświetla wszelkie ciemności i objawia Rzeczywistość. Nie daj się zwieść kłamstwom, bo ich mądrość jest pozorna, a ciemność już pokonana. Masz prawo z tego zwycięstwa korzystać. Potrzeba ci zaufania i wiary. Nie pozwól sobą zachwiać. – Na zakończenie wejrzał w jego oczy z powagą, która zapieczętowała głęboką wartość wypowiedzianych słów. – Możemy iść? – Jak się zwiesz, panie? – zapytał wędrowiec nieśmiało. – Nie jestem panem. Pan jest tylko jeden, a ja jestem twoim sługą, byś mógł osiągnąć cel. Nazywaj mnie Ain. – Ainie, dotąd myślałem, że jestem posłany do boju sam, ale dodałeś mi sił i odwagi. – Pamiętaj, że choć nie będziesz mnie widział, będę blisko ciebie, na wyciągnięcie ręki. Kiedy będzie trzeba, przyjdę ci z pomocą raz jeszcze i jeszcze, i tyle razy, ile będzie to potrzebne, by osiągnąć cel, do jakiego zostałeś powołany. Teraz jednak musimy się rozstać, by nie spłoszyć wiatrów. Ukryj się w tłumie i czekaj chwili, kiedy będziesz pewien, że masz działać. Miej oczy szeroko otwarte i bacz na ludzi, których znasz. Musisz ich unikać, dopóki nie nadejdzie czas. Bądź mocny i mężny, pamiętaj do kogo należysz i komu służysz. Prawda jest z tobą. Po tych słowach wędrowiec został sam. Posłaniec rozpłynął się w powietrzu. Wszystkie doznania ostatniego czasu przekraczały ludzkie pojęcie, ale jednocześnie napawały wielką otuchą, której teraz bardzo potrzebował. Kiedy szedł tutaj z dalekich stron, wiedział, że ma przed sobą trudne zadanie. Teraz, kiedy znajdował się już na miejscu, widok napierającego na miasto tłumu, bez świadomości obecnego w pobliżu Posłańca, byłby trudny do zniesienia. Sam jeden przeciw takiej masie? Sam jeden. Nie, nie był sam, ale czy we dwóch będą mogli zwyciężyć? Posłaniec jest kimś wyjątkowym, przekonał się o tym bez najmniejszych wątpliwości, ale czy on wystarczy? Zamknął oczy. Wątpliwości. Nachodzą go wątpliwości. Posłaniec uprzedzał, że jego własne myśli będą największym wrogiem. Jeszcze przed małą chwilą był pewien wzbierającej w nim siły. Słyszał wokół siebie szum wielu głosów. Ludzi przybywało. Nie można było ich zliczyć. Święto przyciągało ich ku zamkowemu wzgórzu niczym ul pszczoły. Wszyscy chcieli mieć udział w jego lepkiej słodyczy, nie zdając sobie sprawy, po co tak naprawdę tu przychodzą. Wędrowiec wiedział. Znalazł łaskę i zobaczył to przed laty. Szedł, by walczyć przeciw Prawdzie, ale Prawda zwyciężyła i otworzyła mu zaślepione oczy, pozbawiła złudzeń. I teraz nie mógł ulegać złudzeniom. Ani trochę. Powoli przeciskał się przez gęstniejący tłum, by znaleźć się jak najbliżej zamkowego muru. Okalające go szerokie błonia pozbawione były jakichkolwiek zabudowań na wypadek wojny. Miejsca było tam tak dużo, że z całą pewnością pomieści tysiące nadciągających pielgrzymów, jednak on musiał stanąć możliwie blisko wysokiego muru, na którym zbudowano już szeroką platformę dla najznamienitszych gości i wnoszono tam konieczne do uroczystości sprzęty. – Miejsce dla księcia, miejsce dla księcia! – krzyczał ktoś z daleka, by kłębiąca się czeladź ustąpiła drogi nadciągającemu szlacheckiemu pochodowi. Lud rozpychał się łokciami, byle nie znaleźć się pod prącymi naprzód końmi. Wędrowiec dobrze jeszcze pamiętał, jak on sam oczekiwał schodzenia mu z drogi i kornych pokłonów. Z niedużej odległości mógł zobaczyć wyprostowaną i dumną postać jeźdźca, który jechał obojętny na kłębiące się wokół pospólstwo. Niebawem przybędzie następny wielmoża, po nim kolejny i kolejny, gdyż uroczystość była nie byle jaka i nikt z nich nie mógł pozwolić sobie na nieobecność. Cały szlachecki ród tej ziemi i okolicznych włości ściągał na koronację. Wędrowiec zatrzymał się na chwilę. Tak wielu znamienitych rycerzy i on jeden. Kiedy napadli go w gospodzie, nie zdążył nawet zrozumieć, co się dzieje. Czy nie zaskoczą go czymś znowu? Wydawało mu się, że wszystko idzie dobrze, a jednak coś przegapił. Trudności. Nie mógł mieć nadziei, że będzie ich coraz mniej, ale wręcz przeciwnie – musiały się przed nim piętrzyć niczym ten mur, do którego się zbliżył. Trudności chciały pozbawić go siły i przekonania. Wędrowiec zauważył, że koncentrując się na nich traci poczucie celu. Posłaniec przewidział, że największą przeszkodą będą jego własne myśli. Trudności były od zawsze i nigdy nie dało się ich ominąć, ale pokonać – tak. Ci wielcy rycerze, od lat zaprawieni w bojach z całą pewnością będą chcieli stanąć mu na drodze, ale poczucie samotności było fałszywe. Ono pochodziło z jego własnych odczuć, a nie z obiektywnej rzeczywistości. Musiał zaufać zapewnieniom Posłańca. Jego słowa nie miały w sobie nawet cienia niepewności. Posłaniec miał bystry wzrok, którym widział więcej, niż mogą widzieć ludzkie oczy, rozumiał więcej, niż mógł zrozumieć on – zwykły człowiek. Z tych też powodów powinien w pełni zrezygnować z własnej oceny sytuacji i zdać się na tego, który widział i wiedział więcej. Ludzi wokół kłębiło się coraz więcej. Wędrowiec rozglądał się bacznie i jak najostrożniej. Nie chciał zwracać na siebie uwagi, a jednocześnie musiał unikać ludzi, którzy mogli go poznać. Narzucił na głowię kaptur płaszcza i nieco przygarbił sylwetkę. Ile to czasu minęło, od kiedy rozstał się z Posłańcem? Powinien być jak najbliżej bramy. Musiał dostać się na teren zamku, ale jak to uczynić niezauważenie? Po jego lewej stronie była główna brama. Dostępu do niej broniła szeroka fosa i podnoszony potężnymi łańcuchami most. Przed mostem nad fosą stała straż, która bacznie przyglądała się przybyłym. Jeśli miał dostać się do zamku, musiałby przejść po tym moście, jednak nie mógłby zrobić tego niezauważony, gdyż do wewnątrz wpuszczała straż tylko wybranych, zaproszonych gości. Przez chwilę przyglądał się, jak znamienici rycerze przejeżdżają po moście i nikną za bramą. To niemożliwe. Nie da się tędy przejść bez zwracania na siebie uwagi. Własne myśli. Wędrowiec potrząsnął głową, jakby chciał coś z niej zrzucić. Poczuł delikatne pchnięcie w nieco innym kierunku, niż dotąd obrał. Ruszył w prawo, choć wydawało mu się to nieco dziwne. Wspiął się na niewielki wzgórek oddzielający płaski teren błoni od okalającej mur wody w fosie. Im dalej szedł, tym mniej napotykał ludzi. Wszyscy kłębili się daleko za nim, by jak najlepiej widzieć szeroką platformę, na której teraz ustawiano wytworny baldachim i wysokie krzesła dla najważniejszych gości. Zadarł głowę, by przyjrzeć się szczytowi muru. Nie dostrzegł tam nikogo, mógł więc iść dalej z nadzieją, że nikt nie zwróci na niego uwagi. Po jakimś czasie był już tak daleko, że wokół nie widział żywej duszy. Przed nim rysował się załom muru. Jeśli się za nim znajdzie, straci z pola widzenia ostatni kawałek błoni, na których gromadzą się tłumy. Po kilkudziesięciu krokach na jego starej twarzy pojawił się uśmiech. Tuż za rogiem zobaczył nieco ponad taflą fosy wąską kładkę, która prowadziła do wąskiego przejścia w murze. Przejścia takiego jeszcze nigdy, nigdzie nie widział. Być może miało ono znaczenie jakiegoś tajemnego wyjścia, być może w razie wojny by je zamurowano, albo podniesiony poziom wody w fosie uczyniłby je niewidocznym. Jeszcze raz upewnił się, że nikt go nie obserwuje. – O, dzięki Ci, Kyrios – wyszeptał i poprawiwszy przewieszoną przez ramię torbę, ostrożnie zszedł po stromym wale ku kładce. Przejście po niej nie sprawiło mu żadnego kłopotu, ale gdy dotknął dłonią kamienia w murze, zawahał się. Jeśli znajdzie się po drugiej stronie, nie będzie już odwrotu. Nie, źle myśli. Odwrotu nie ma, od kiedy zdecydował się podjąć zadanie. Nie może się wahać, musi wierzyć i być w tej wierze dojrzały – tak mówił Posłaniec. Zajrzał do wewnątrz. Mniej więcej w środku wąskiego przejścia paliła się pochodnia. Jej płomień targał przeciąg, ale pomimo to nie gasła. W drgającym świetle dostrzegł żelazną furtkę, za nią kilka kroków drugą, a jeszcze dalej następną. Wszystkie były otwarte i nikogo nie słyszał! Musiał się spieszyć. Nie było chwili do stracenia. Lada moment mógł ktoś stanąć mu na drodze i podnieść alarm. Wtedy będzie bardzo trudno przedostać się dalej. Ruszył przed siebie bardziej zdecydowany. Zaraz poczuł chłód i zapach stęchlizny. Doznanie to nie dotyczyło wyłącznie fizycznych zmysłów, ale emanowało gdzieś spoza nich, wydobywało się z tego wszystkiego, czym było to miejsce oraz jego mieszkańcy – twardy zlepek tradycji i nieprzejednania. Twierdza zbudowana na fundamencie ludzkich przekonań, które w istocie rzeczy są niczym cuchnąca breja. Wędrowiec znał te fundamenty wystarczająco dobrze, by nie dać się zwieść pozorami wysokich murów, które dla wielu oznaczały bastion obrońców prawdy, a w rzeczywistości chroniły kiesy i interesy najlepiej urodzonych. Za tymi murami mieszkało coś jeszcze gorszego, coś, do czego tu przyszedł z tak daleka. Kiedy doszedł do trzeciej furty, usłyszał zbliżające się kroki. Po chwili rubaszny śmiech zdradził, że nadchodziło przynajmniej trzech ludzi. Natychmiast przylgnął do ściany, by na tle przejścia być jak najmniej widocznym. Ludzie zbliżali się bardzo szybko. Nie miał czasu, by uciec poza mury. Musiał czekać na ich ruch. Kiedy byli już bardzo blisko, nagle poczuł delikatny podmuch powietrza, który wyraźnie różnił się od przeciągu w korytarzu. Pochodnia zgasła, choć silniejszy przeciąg jej ognia zdławić nie potrafił. Jeszcze mocniej przywarł do kamiennej ściany, przyciskając do siebie torbę i luźny płaszcz. Trzej mężczyźni przeszli obok wejścia do korytarza. Jeden z nich przelotnie spojrzał do wewnątrz i bez reakcji poszli dalej. Wędrowiec odetchnął i już miał zamiar ruszyć z miejsca, kiedy stwierdził, że tamci zatrzymali się, a nawet któryś zawrócił. Po krótkiej chwili kilka kroków od niego pojawiła się sylwetka tego samego człowieka, który zajrzał tu wcześniej. Teraz stanął na wprost wejścia i nieco mrużąc oczy, przyglądał się korytarzowi. Chwila wydłużała się w nieskończoność. Wędrowiec dokładnie widział niepewność na jego twarzy. – Co jest? – spytał któryś z pozostałych. – E… nic – odpowiedział niepewnie i z lekkim ociąganiem poszedł za towarzyszami. Wędrowiec odczekał, aż kroki zupełnie ucichły. Wystarczyło, by ten człowiek zrobił dwa, trzy kroki i mogliby podać sobie wyciągnięte dłonie. Jak mógł go nie dostrzec? Ten delikatny podmuch powietrza… może to on… może nie jest tu sam… Ostrożnie wychylił się z załomu i rozejrzał. Droga wolna. Ruszył w lewo. Musiał teraz pokonać całą przestrzeń, którą pokonał wzdłuż muru na zewnątrz zamku w odwrotnym kierunku. Ta droga jednak będzie o wiele trudniejsza. Liczył na to, że ostatnie przygotowania do koronacji będą wystarczająco absorbowały mijanych ludzi, by nie zainteresowali się nim zbyt szybko. Nie chciał skupiać na sobie uwagi, chciał dostać się w pobliże platformy jak najciszej. Wspinając się na drewniane schody, tulił do siebie płócienną torbę, by lepiej czuć kształt Księgi. Ta Księga od lat stanowiła dla niego źródło pewnej nadziei i zachęty. Ona otworzyła mu oczy i wyprostowała kręte drogi, pozwalała zmieniać myślenie i wybierać to, co naprawdę istotne w życiu. Od lat nie rozstawał się z nią, gdziekolwiek szedł. Choć nie wszystko z niej rozumiał, to jednak zawsze stanowiła dla niego pokarm, który dawał więcej niż chleb z najprzedniejszym miodem. Dziś nie pojmował już, jak mógł kiedyś istnieć bez niej. Tulił ją więc niczym najdroższy skarb. Pokonując wąskie korytarze pomyślał, że mogą to być ostatnie chwile jego życia i delikatnie się uśmiechnął. Kiedyś bał się śmierci. Nawet wtedy, gdy z pełną świadomością wyruszył na wyprawę, w której wielu miało postradać zdrowie i życie. Wtedy jednak, tak jak wielu, maskował swój strach, by nie być posądzanym o tchórzostwo i odstępstwo od wiary. Czuł wielką niepewność. Nie wiedział, czy dobre uczynki, których dokonał nie tak wiele, przez swe trzydziestoletnie życie, przykryją wszystkie grzechy, których było zaś niemało. Jakąś nadzieją napawały jedynie zapewnienia przewodników, którzy twierdzili, że zdobycie Świętej Ziemi pokryje wszelkie ich winy i da wejście do Raju. Rany lub śmierć miały więc być zyskiem. Dziś wiedział już jakie to oszustwo i jak bardzo dali się wtedy zwieść. Gdyby nawet całą drogę pokonali na klęczkach i miecze przekuli na lemiesze, a całe bogactwo oddali biednym, nic nie dałoby im ratunku od potępienia, bo tylko jedna cena była za sprawiedliwość i nikt z nich, nawet gdyby zebrali wysiłki wszystkich, nie mógł jej zapłacić. Kiedy zrozumiał, że ta cena została zapłacona i uwierzył, że zapłacono ją właśnie za niego, a nie tylko za winy całego świata, otrzymał wolność. Wolność od wszystkich win i od strachu przed śmiercią. Ta wolność dała mu jeszcze moc do porzucenia starego życia i odwagę, by stawić czoła przeciwnościom i niebezpieczeństwom, które niesie ze sobą odmienność od większości. Kiedy tylko powrócił z wyprawy w ojczyste strony, został wyklęty i wydziedziczony. Ojciec nie chciał słuchać jego „bajdurzenia” o Prawdzie. Racja była jedna i oczywista, ugruntowana od wieków i przekazywana z pokolenia na pokolenie. Tylko płaczowi matki zawdzięczał, że wygnano go, a nie oddano pod sąd prawej nauki. Żal utraconej rodziny nękał go długo, ale nie przysłonił tego, co Prawdziwie Święte. Został pocieszony, nakarmiony i wynagrodzony. Niedługo później dano mu spotkać podobnych jemu wygnańców, którzy stali się dla niego nową rodziną i ostoją. Rodziną, której nie łączył jakiś wspólny interes, chwiejący się cel, czy dziedziczone po przodkach włości, ale przelana za nich krew Odkupiciela. Ta krew była dla niego podstawą pewności. Nie jego działania, nie mądrość, nie poświęcenie, ale krew przelana za jego grzechy. Kiedy uwierzył w jej moc, wszystko uległo drastycznej zmianie. Doznał przeobrażenia, runęły dotychczasowe wartości i w proch poszły pomniki przeszłości. Jeszcze dziś dziwił się, jak mogło do tego dojść, jeszcze dziś nie pojmował wszystkiego, jeszcze dziś uczył się nowego życia, lecz wiedział na pewno, że nie żałował tego wszystkiego, co pozostawił za sobą. Miał żal jedynie do siebie, że zmarnował tyle lat na poszukiwanie marności i tyle lat dał wieść się szeroką drogą na zatracenie. Teraz szedł wąską drogą. Była trudna i pełna niebezpieczeństw, ale miała pewny koniec. Nie musiał się obawiać tego, co miał zastać po przekroczeniu progu śmierci, pomimo, że teraz niedoskonałość jego natury pociła mu dłonie i przyspieszała bicie serca. Był już bardzo blisko. Słyszał pomruk zebranego pod murami tłumu. Spodziewał się, że w każdej chwili odkryją jego obecność. „Nie będziesz sam” – te słowa dźwięczały w jego umyśle ze zdwojoną siłą. Tak, czuł, że nie jest sam, bo obietnice składane przez Posłańców nie mogły być złamane. Nie wolno mu było jednak ufać swoim oczom i uszom. One zawodziły. Musiał umocnić się w wewnętrznym człowieku, który znał Prawa Nowego Życia. Przed sobą miał wąski korytarz, który stromymi schodami prowadził do góry. Miał przeczucie, że jeśli tam wejdzie, znajdzie się na poziomie, na którym odbywają się uroczystości. Po swojej lewej stronie dostrzegł wnękę, w której ukryte były okute drzwi. Pomrukiwanie zebranej pod zamkiem gawiedzi świadczyło, że uroczystość jeszcze się nie rozpoczęła. Musiał poczekać. Być może nie będzie to trwało długo, ale przecież nie mógł stać w samym przejściu. Cicho podszedł do drzwi i przytknął do nich ucho. Po drugiej stronie nie dosłyszał nic, więc delikatnie nacisnął masywną klamkę. Ustąpiła z trudem. Powolne naciskanie i pchnięcie drzwi wywołało ciche skrzypienie. Wśliznął się do środka i zamknął za sobą. Znalazł się w niewielkiej komnacie. Jak się domyślił po wystroju, należała do służby. Proste ławy, gliniane naczynia, prycza z siennikiem. Niewielkie okienko wpuszczało niewiele światła, ale z całą pewnością wychodziło na stronę, gdzie za murem zebrali się ludzie. Usiadł w rogu za drzwiami, by, jeśli ktoś wejdzie, od razu nie był dostrzeżony. Myśli na nowo zaczęły w nim swój taniec. Co teraz będzie? Nie miał już odwrotu. Musiał stawić czoła wszystkiemu, co miało się wydarzyć i dokończyć dzieła, po jakie tu przyszedł. I miał pamiętać, że nie jest sam. Gdyby był sam, nie miałby najmniejszych szans, ale nie jest sam. U boku miał Posłańca, który natchnął go nadzieją i dał pokrzepienie. Jego obietnica musiała być niezłomna, gdyż Posłańcy nigdy nie kłamali. Musiał sobie to powtarzać, bo był ktoś, komu zależało na tym, by zrezygnował i sobie stąd poszedł. Na dworze bezładny tumult ucichł i zaraz potem rozległ się chóralny śpiew. Zaczęło się, pomyślał Wędrowiec i zamknął oczy. Teraz nie było miejsca dla jego własnych myśli, uczuć i pragnień. Chciał całkowicie oddać całego siebie Temu, któremu zawierzył i dla którego gotów był teraz oddać swoje życie do końca. Śpiew ucichł i ktoś głośno przemawiał do zgromadzonych ludzi. Nadszedł właściwy moment. Teraz nie mógł być niepewny i opieszały. Teraz nie mógł wątpić. Przycisnął torbę do ciała i wznosząc twarz ku niebu wyszeptał: – Nie należę do siebie. Tyś Kyrios mój. Ty narzędziem w swoim ręku mnie czynisz .- I wyszedł z ukrycia. Schody pokonał szybko i bez wahania otworzył następne drzwi. Przed sobą miał wąski korytarz, na którego końcu następne były już otwarte. Na przeszkodzie stało jednak kilku ludzi w długich płaszczach. Rycerze zakonni, pomyślał bez cienia przestrachu. Szybkimi krokami pokonywał dzielącą ich odległość, gotów, by zepchnąć ich z drogi. Kiedy jednak był zaledwie pięć kroków od nich, sami postąpili naprzód i utworzyli przesmyk w świetle drzwi na tyle duży, by mógł wśliznąć się pomiędzy nich, bez konieczności używania siły. Wędrowiec dostrzegł gdzieś pomiędzy głowami sylwetkę postaci, która przyciągnęła tu owe tłumy i jego samego. Ubrana w białe szaty wznosiła się ponad wszystkich i wszystko. To ona była tą, dla której wielu poświęciło swój czas i wysiłek, by ją uczcić i jeszcze raz potwierdzić jej prymat nad tą ziemią nie tylko ustami, ale czynem. Wędrowiec wszedł na miejsce uroczystości nie zwracając niczyjej uwagi. Stał na samym końcu, za plecami wszystkich tu obecnych, gotowy do dopełnienia dzieła. Wszyscy byli skupieni na słowach odświętnie ubranego dostojnika, który w zrozumiałym jedynie dla nielicznych języku, wymawiał długimi zdaniami formuły, niczym magiczne zaklęcia mające sprowadzić na to miejsce błogosławieństwo świątecznej radości. Tak, im więcej takich słów, tym uroczyściej, tym wznioślej i wiarygodniej! Tłum pod murem chłonął je, nic z nich nie pojmując. Miał za to wielki podziw dla uczonych, którzy byli w stanie zgłębiać księgi, by rozumieć ich treść i przekazywać ją im tak, by nie mieli wątpliwości. Na niewielkiej przestrzeni przebywało około piętnastu osób. Miejsca było wystarczająco dużo, by postawić tu jeszcze podwyższenie dla najważniejszej persony całego zgromadzenia i ustawić kilka krzeseł, ale poza tym nie było już możliwości swobodnego przemieszczania. Pielgrzym szybko myślał, jak dać sobie radę na tak małej przestrzeni, ale długo myśleć nie musiał. Dostojnik prowadzący uroczystość dał sygnał innym celebrantom i ci zaintonowali jakiś hymn, na który stojący obok ludzie rozstąpili się, by dać miejsce nadchodzącym z korytarza trzem rycerzom. Jeden z nich niósł czerwoną, aksamitną poduszkę, a na niej spoczywała błyszcząca złotem korona. Wędrowiec przycisnął się niemal do muru, by nie być widzianym przez nadchodzących. Pośród nich był człowiek, którego miał okazję już poznać. Rodryg szedł wyprostowany i dumny ze swej roli. Nie niósł wprawdzie poduszki, lecz eskortowanie tak ważnego przedmiotu było dla rycerza wielkim zaszczytem. Kiedy minęli wędrowca, uczynione dla nich przejście nie zasklepiło się. To było to, czego było mu potrzeba. Tłum, kiedy tylko dostrzegł koronę wnoszoną na podest, zafalował i jeszcze głośniej śpiewał. Prowadzący uroczystość wziął do ręki wielką, oprawioną w skórę księgę ze złoconymi literami i otworzył ją na miejscu, które zaznaczone było purpurową wstążką. Gdy ucichł śpiew, począł przemawiać: – Zebraliśmy się tu, aby uczcić wielką chwałę tej, do której należy nasza ziemia i my wszyscy. Od najdawniejszych czasów zwracamy się do naszej matki, by chronić się w objęciach jej miłości, przemożnej opieki i wstawiennictwa we wszelkich sprawach, z którymi borykają się mali i wielcy, biedni i bogaci, matki i ojcowie, dziateczki i starcy. Ona to czuje nasze cierpienia i najlepiej wie, jak nas wesprzeć i gorliwą troską macierzyńską zjednuje obfite potoki łaski. To ona sprowadza na nas Dobroć Najwyższą, świeci jak zorza poranna wśród gwiazd i jest przybytkiem naszego ratunku. Bez niej nie mielibyśmy żadnego ratunku. Dlatego uczcijmy jej wielką chwałę i królewski majestat, bo to ona jest matką naszą i królową naszą… Korona została uniesiona z poduszki i pokazana powolnym łukiem wszystkim zebranym od prawej po lewą stronę. Zaintonowano kolejny hymn ku czci i chwale tej, na której skroniach miał spocząć symbol wielkiego majestatu. Celebrant obrócił się, by podniesioną wysoko koronę złożyć na właściwe jej miejsce, ale zastygł w nagłym bezruchu. Tuż obok niego błysnęła klinga obosiecznego miecza i głowa, na która miał położyć złoty klejnot potoczyła się z głuchym odgłosem po ziemi… Wędrowiec stał tuż za wywyższoną postacią, która bez głowy nie była już tak majestatyczna i godna podziwu. Jego oczy błyszczały, a mięśnie twarzy pracowały jakby w nadludzkim wysiłku. Rękojeść miecza trzymał wysoko, gotowy do natychmiastowej obrony. – Jeden jest tylko Kyrios i jeden tylko Król! – powiedział tak głośno, jak tylko mógł. – Jeden i nikt nie może odebrać Jego chwały dla siebie, nikomu nie wolno stawiać się w Jego miejsce! Wszystko wokół zastygło, jakby zatrzymał się czas. Nikt nie zrobił najdrobniejszego ruchu. Powietrze również jakby stało w miejscu i nikt nie śmiał burzyć tej stagnacji choćby oddechem. Wędrowiec był zaskoczony takim stanem rzeczy. Spodziewał się, że uderzą w niego całą swoją siłą, kiedy tylko się ujawni. Ten dziwny stan zawieszenia dawał jedną bardzo ważną możliwość: mógł mówić. – Jeden tylko przyszedł, by dać prawdziwą łaskę i to On wstawia się za nami, byśmy nie musieli ginąć, bo On sam jest Drogą, Prawdą i Życiem! On wyparł się samego siebie, by przyjąć postać sługi i był posłuszny aż do śmierci, nie łamiąc prawa ani razu! Oprócz Niego nie ma ani jednego sprawiedliwego, nie ma kto by był wolny od siebie samego, kto by nie popełnił zła ani razu w swym życiu, nawet ta, którą czcicie! Ona tak samo jak my potrzebowała ratunku od pożerającej serce zgnilizny zła! Wołajcie do Tego, który sam siebie poświęcił, by ratować was od zagłady! Bo choć umarliście przez grzechy wasze, to jednak On ma moc ożywić was dla nowego istnienia! Ta, którą czcicie, przyniosła wam Tego, który jako jedyny mógł wymazać obciążające was długi waszej niesprawiedliwości i odeszła w cień! Nie czcijcie cieni, ale zwróćcie swoje serca ku Rzeczywistości, ku Prawdzie Jedynej! W tej chwili coś się zmieniło. Wędrowiec poczuł to natychmiast. Ludzie drgnęli, a ta odrobina miejsca, jaką mieli tuż obok podwyższenia, nagle jakby powiększyła swe rozmiary. Niektórzy, stojący najbliżej wejścia pierzchnęli, zrozumiawszy, z kim mają do czynienia. Inni jednak powoli dobywali swej broni. Najbliżej stał Rodryg, który tym razem nie miał najmniejszej chęci, by uciec. – Nie czyń sobie podobizny rzeźbionej czegokolwiek, co jest na niebie w górze i na ziemi na dole, i tego, co jest w wodzie pod ziemią. Nie będziesz się im kłaniał i nie będziesz im służył, gdyż Ja, Kyrios-Pan, Bóg twój jestem Bogiem zazdrosnym, którzy karze winę ojców na synach do trzeciego i czwartego pokolenia tych, którzy mnie nienawidzą, a okazuję łaskę do tysięcznego pokolenia tym, którzy mnie miłują i przestrzegają moich przykazań! A wy zamieniliście chwałę nieśmiertelnego Boga na obrazy przedstawiające śmiertelnego człowieka… I zamieniliście Boga prawdziwego na fałszywego i oddajecie cześć, i służycie stworzeniu zamiast Stwórcy, który jest błogosławiony na wieki!… – Zawołał z całych sił i mocnym zamachem przeciął stojącą obok postać wpół. Kamień uderzył o posadzkę, a wędrowiec szybkim obrotem przyjął pierwsze uderzenie Rodryga na właśnie pojawiającą się na ramieniu tarczę. W ułamku chwili pojawił się również pancerz, hełm i mocny pas na biodrach. – Weźcie całą zbroję Bożą, abyście mogli stawić opór w dniu złym i, dokonawszy wszystkiego, ostać się. Stójcie tedy, opasawszy biodra swoje prawdą, przywdziawszy pancerz sprawiedliwości i obuwszy nogi, by być gotowymi do zwiastowania ewangelii pokoju, a przede wszystkim, weźcie tarczę wiary, którą będziecie mogli zgasić wszystkie ogniste pociski złego. Weźcie też przyłbicę zbawienia i miecz Ducha, którym jest Słowo Boże… – powiedział pielgrzym ni to do siebie, ni to Rodrygowi, po czym odbił mieczem następne uderzenie. – Ty bluźnierczy heretyku, stos świętej inkwizycji spali twoje szczątki, a popiół rozniesie wiatr na wszystkie strony świata! – wrzasnął Rodryg nacierając z desperacką furią. Wędrowiec skupił się na jego ruchach i bez zbędnych manewrów przyjmował uderzenia na tarczę lub parował je mieczem. Wiara, wiara, wiara – powtarzał sobie w myślach – nie jestem sam, a śmierć moim zyskiem. Obecni w pobliżu ludzie zrobili miejsce walczącym. Twarz Rodryga nabrzmiała od złości i wysiłku. Pot spływał z czoła wprost w oczy, a usta wyrzucały z siebie złowieszcze postękiwania. Nie mógł pozwolić, by bezkarnie poniewierano jego Królową, by rzucano obelgi, by rąbano jej świętą figurę! Wędrowiec widział w oczach napastnika nienawiść. Ta sama nienawiść pojawiała się zawsze, kiedy podważał wysiłki ludzkiej natury, która chciała być religijną, która chciała zapracować sobie swymi wysiłkami i pomysłami na sprawiedliwość, nie chcąc przyjąć sprawiedliwości, która jest z Góry. – Nie może mnie nikt potępić, kto ma upodobanie w poniżaniu samego siebie i w oddawaniu czci aniołom, i opierając się na swoich widzeniach, pyszni się bezpodstawnie cielesnym usposobieniem swoim i nie trzyma się Tego, który jako jedyny został ustanowiony Głową! – Nie możesz przyjść do Niego bez Jego matki. Ona zna swego Syna najlepiej – syknął Rodryg z trudem łapiąc powietrze. Wędrowiec szybkim zwrotem wbił miecz wprost w serce Rodryga: – On powiedział: „Wszystko mi zostało przekazane przez Ojca mego i nikt nie zna Syna tylko Ojciec, i nikt nie zna Ojca, tylko Syn i ten, komu Syn zechce objawić. Pójdźcie do mnie wszyscy, którzy jesteście spracowani i obciążeni, a ja wam dam ukojenie.” Rodryg stanął z szeroko otwartymi oczami, jakby nie wierząc w to, co usłyszał. Wędrowiec puścił rękojeść Słowa, by pozostało ono w sercu Rodryga. Nie musiał szukać nowej broni, ona sama dzięki wierze pojawiała się w jego dłoni ku obronie i natarciu. Od kiedy poznał Prawdę, był szczęśliwy, że nie musiał już zadawać fizycznego bólu, gdyż oręż, którym walczył, nie był cielesny, lecz mocny Bogiem, by burzyć warownie dla sprawy Bożej i nim unicestwiał złe zamysły i wszelką pychę, podnoszącą się przeciw poznaniu Boga. Tym orężem zmuszał wszelką myśl do poddania się w posłuszeństwo Jedynemu Pomazańcowi: Jezusowi. Bo Słowo Boże jest żywe i skuteczne, ostrzejsze niż wszelki miecz obosieczny, przenikające aż do rozdzielenia duszy i ducha, stawów i szpiku, zdolne osądzić wymysły i rozumienia serca. I nie ma stworzenia, które by mogło ukryć się przed nim, przeciwnie, wszystko jest obnażone i odsłonięte przed oczami tego, przed którym musimy zdać sprawę. Wędrowiec stał gotowy na następny atak. Jego mięśnie były napięte do granic wytrzymałości, ale serce miał spokojne. Pomimo przewagi jaką mieli jego przeciwnicy, widział, że się go boją. Nikt nie chciał być kolejną ofiarą. Nawet najznamienitszy dostojnik, który prowadził koronację figury, cofnął się, jak mógł najdalej. Wędrowiec zrobił krok w jego stronę. W hełmie, pancerzu, z tarczą i mieczem nie był starcem zdanym na pogardę. Wszyscy widzieli jego zadziwiającą szybkość i zwinność ruchów. Wszyscy dostrzegli, że Rodryg pomimo wbitego w serce miecza nie padł trupem, ale zgiąwszy kolana, wypowiadał bezgłośnymi ustami jakieś słowa, których nikt nie słyszał. Po kolejnym kroku stało się coś, co zatrzymało oddech wszystkim. Trzy części kamiennej rzeźby drżały przez chwilę, po czym wypłynęło z nich niebieskawe światło tworząc falującą poświatę, która skupiła się w środku utworzonego przez głowę oraz dwie połowy tułowia trójkąt. W powietrzu począł unosić się słodki zapach. Wędrowiec nie miał wątpliwości. Świetlista mgiełka, słodki zapach kwiatów i gęsta lepkość, której nie można było zobaczyć, ale poczuć w słabnącym z każdą sekundą umyśle. To, co widział przed sobą nie było jakimś urojeniem, ale także nie było czymś w pełni prawdziwym. Wróg nie wytrzymał napięcia i objawiał się w całej swej krasie. – I nic dziwnego, wszak i oskarżyciel przybiera postać anioła światłości – wyszeptał wędrowiec i cofnął się, by dać miejsce zjawisku. Miejsce przed nim, ale nie w sobie samym. Sam wzdychał w niewysłowionych westchnieniach do Tego, który jedynie jest Kyriosem, jest Panem posiadającym potężną moc, dającą mu zbroję, dzięki której mógł ostać się przed zasadzkami złego. Bo bój toczył nie z krwią i ciałem, lecz z nadziemskimi władzami, ze zwierzchnościami, z władcami tego świata, ze złymi duchami w okręgach niebieskich. Musiał być trzeźwy i czujny, bo przeciwnik właśnie nadchodził… Niebieska mgiełka z poświaty przeistaczała się w kształty, które można było już rozpoznać. Długa do stóp pofałdowana tunika, chustka na głowie okrywająca niemal w całości włosy, otwarte dłonie i rozchylone ręce, jakby w geście przygarnięcia wszystkich i przytulenia do siebie. Wschodnie kobiece rysy i karnacja miały zdradzać pochodzenie z dalekich stron. Oprócz pielgrzyma nie było nikogo, kto ustałby na swoich nogach. Wszyscy padli na swe kolana i z szeroko otwartymi ustami patrzyli na tę, którą czcili dotąd wyłącznie jako figury oraz obrazy. Kobieta uśmiechała się łagodnie i aksamitnie miękkim głosem przemówiła: – Pokój wam. Pokój tym, którzy mnie kochają… I tym, którzy mnie nienawidzą…. – spojrzała jakby z żalem na skrywającego się poza podniesioną po same oczy tarczą wędrowca.- Przyszłam, bo nie wszystkich jest wiara, nie wszystkich ufność, nie wszyscy rozumieją drogę do prawdziwej pobożności. Ja znam drogę do tego, który może was uratować przed zgubą wiecznej niewoli, przed ciągłym poniżeniem. Ja dam wam radość wiecznego bycia sobą, bycia szczęśliwym i wolnym od trosk, bólu i łez. Któż, jeśli nie matka wie najlepiej, czego potrzeba do prawdziwej radości swobodnych wyborów, które nie krzywdzą, ale dają pokój i harmonię wszystkim dzieciom. To matka karmi i ubiera, otacza ciepłem i bezpieczeństwem… – Nie stanę się łupem twojej zachłanności, bo twoje zamysły są nam dobrze znane! – przerwał wędrowiec.- Nie jesteś niczyją matką. Nawet ta, która jest matką mojego Pana, nigdy nie była tak przez Niego nazwana. Zawsze mówił do niej „niewiasto”, żebyś ty nie mógł się na to powołać… ojcze kłamstwa. Zjawa nie zmieniła wyrazu twarzy, ale zapach kwiatów nagle znikł. Wędrowiec natychmiast to zauważył i był pewien, że inni również. – Zaczyna brakować fałszywej słodyczy? – spytał z przekąsem. – Bluźnisz mi? – odpowiedziała rzekoma „matka” pytaniem i zaraz dodała: – Nie zaszkodzi mi jeden bluźnierca. Spójrz, jak wielu mnie kocha i szanuje. Dla nich będę Matką i będą mi wierzyli, bo dbam o nich. – Ja mam Ojca w niebie, Pana u Jego boku i matkę, którą jest Nowe Jeruzalem: zgromadzenie ludzi tak samo wywołanych z tego świata jak ja, ludzi, którzy uwierzyli Ewangelii o zbawieniu za darmo, z łaski, przez krew Pomazańca Jezusa. Powiedz, ile dla ciebie znaczy krew Jezusa? Jaką ma wartość? Zapanowało milczenie. W powietrzu począł unosić się nowy zapach, coś co przypominało rozkładające się zwłoki. – Jestem jego Matką, a żeby nią być, zostałam poczęta bez grzechu. – Bez grzechu? I dlatego nigdy nie potrzebowałaś Jego krwi, czy tak? Słowo Boże mówi, że nie ma ani jednego sprawiedliwego, wszyscy zgrzeszyli i brak im chwały Bożej! A ty jesteś bez grzechu? To miałeś na myśli, prawda? Zjawa poruszyła się, a obłok błękitnej mgiełki zaiskrzył niczym wielobarwna tęcza. – Potrzebujesz dowodów? – tembr głosu zmienił się. Miękkie ciepło przyjaznej niewiasty zgubiło gdzieś swą przychylność. – Spójrz na słońce, niedowiarku. Dotychczasowy blask słonecznej tarczy stracił w jednej chwili na swej wyrazistości. Choć nie można było powiedzieć, że jest ciemniejsze, to jednak każdy bez obaw mógł spojrzeć na nie, nie tracąc wzroku. Kolor zmienił się z żółtego na niemal biały, a wokół migotała mglista poświata podobna do tej, która towarzyszyła zjawie. Po chwili słońce poczęło wirować wokół swej osi, nabierając coraz większej szybkości. Z jego wnętrza tryskała feeria tęczowych barw rozrzucając się na wszystkie strony, jakby z zamiarem objęcia całej ziemi. Wszyscy patrzyli ze zdumieniem, jak wirujące słońce coraz bardziej zmieniało swą barwę, teraz stając się pomarańczowe, czerwone i wreszcie zastygło w kolorze zakrzepłej krwi, by ponownie wprawione w ruch runąć na kłębiący się w przerażeniu tłum. Błyskawicznie zapadały ciemności. Krzyki rozpaczy i strachu porażały piszczeniem wysokich tonów. Ludzie padali na kolana, chowali twarze w dłoniach, a niektórzy pragnąc uciekać, potykali się o innych i padając na twarze, narażali się na stratowanie. Wędrowiec wiedział, co zrobić. Uniósł miecz i bez skrupułów uderzył w leżącą na ziemi największą część kamiennej figury. Ta rozprysła się na dziesiątki mniejszych części, pierzchając spod ostrza na wszystkie strony. – „Ja, Pan, a takie jest moje imię, nie oddam mojej czci nikomu ani mojej chwały bałwanom.” – krzyknął wędrowiec, by jego głos nie zgubił się w szalejącym tumulcie. Potem uderzył drugi i trzeci raz, by figurę rozkruszyć na jak najmniejsze części. Spadające „słońce” znikło w jednej chwili i powróciło normalne światło spoczywającego na firmamencie prawdziwego słońca. Oniemiały tłum zastygł, jakby pozbawiony czucia. Wędrowiec spojrzał na „kobietę” i struchlał. Zjawa nie była już kobietą, ale… Posłańcem! Tym Posłańcem, który przyprowadził wędrowca na to miejsce i zapewniał o swym poparciu… W jego dłoni również był miecz, który uniósł w górę, by zadać cios, a celem był on sam, człowiek, któremu zaskoczenie i strach odjęły w ułamku chwili broń i zbroję. Tego nie mógł się spodziewać. Jego własny obrońca… zdrajcą… – Nieeee! – krzyknął i w ostatniej chwili w swej dłoni poczuł znajomy ciężar tarczy. Atakujący „posłaniec” zamiast jasnych oczu miał czarną czeluść otchłani. Wędrowiec był niemal pewny, że uderzenie przygniecie go do ziemi, cios jednak nie nadszedł. Wędrowiec usłyszał jedynie coś, co mógłby nazwać krótkim świstem. Ostrożnie opuścił tarczę, by móc zobaczyć, co się stało. Zjawa chciała zrobić krok w jego stronę, ale nie pozwolił na to łańcuch, który spętał ramiona i nogi. Ponad posłańcem ciemności unosił się inny Posłaniec. Wędrowiec od razu rozpoznał w nim Aina, jego własnego Anioła, który nie miał czarnych oczu pełnych otchłani, ale jasne i radosne spojrzenie, którym wyrażał triumf zwycięstwa. – Aniołów zaś, którzy nie zachowali zakreślonego dla nich okręgu, lecz opuścili własne mieszkanie, trzyma Bóg w wiecznych pętach, w ciemnicy na wielki dzień sądu – powiedział Ain obwieszczając wyrok całemu zgromadzonemu tłumowi. – Wierz, bo nie zawsze to, co widzisz i słyszysz, jest Prawdą. Zawsze trzeba ci będzie Ducha mądrości i rozumu, Ducha rady i mocy, Ducha poznania i bojaźni Pana, aby nie według widzenia swoich oczu sądzić ani według słyszenia swoich uszu rozstrzygać, ale według Sprawiedliwości i Prawdy, które są w Pomazańcu Jezusie. On sam jest Prawdą, Drogą i Życiem. Powietrze za aniołami „otworzyło się” niczym wrota. – Nie jesteś sam – powiedział Ain. – Jak za dni Eliasza Pan pozostawił sobie resztkę, która nie dała zwieść się ciemności. Ain pociągnął fałszywą „Marię” za sobą i powietrze zasklepiło się, pozostawiając ludzi w niemej fascynacji. Wędrowiec spojrzał na plac przed zamkiem. Jak okiem sięgnął od skraju zgromadzonego tłumu w stronę muru posuwały się wyraźnie dostrzegalne błyski. Wędrowiec nie miał wątpliwości, co to jest. Błysk takiego światła dawało tylko jedno: miecz Ducha – Słowo Boże, które uderza w śmierć ludzkiego ducha, by dać mu Prawdziwe Życie. A błysków było wiele, bardzo wiele. *** „Czy dlatego stałem się waszym wrogiem, że mówiłem wam prawdę?” – słowa apostoła Pawła skierowane do Galacjan w bardzo trafny sposób oddają sytuację naszych czasów. Każdy, kto pragnie dochodzić prawdy, będzie narażony na sprzeciw większości. Czy zatem w Twoim sercu, drogi Czytelniku, jest rzeczywiste pragnienie dochodzenia prawdy? Czy zdecydujesz się dziś na wzięcie do ręki Słowa Bożego, które jest żywe i skuteczne, ostrzejsze niż wszelki miecz obosieczny, przenikające aż do rozdzielenia duszy i ducha, stawów i szpiku, zdolne osądzić wymysły i rozumienia serca? (Heb.4:12). Tylko Boże Słowo jest miarodajnym źródłem wskazującym, jaki jest Bóg, co jest Jego pragnieniem oraz jakie prawa rządzą duchową rzeczywistością. Jakże wielu ludzi chce dziś przypodobać się Bogu, uratować się od wiecznego potępienia i żyć wiecznie, ale jednocześnie zupełnie ignoruje Boże Słowo! Czy i Ty należysz do tych, którzy: „mają gorliwość dla Boga, ale gorliwość nierozsądną; bo nie znając usprawiedliwienia, które pochodzi od Boga, a własne usiłując ustanowić, nie podporządkowali się usprawiedliwieniu Bożemu” (Rzym.10:2-3)? Ludzka religijność jest bogata i wymyślna, ale także w zdecydowany sposób sprzeciwia się Bogu. Przykład? W 1Tym.2:5 Paweł pisze: „Albowiem jeden jest Bóg, jeden też pośrednik między Bogiem a ludźmi, człowiek Chrystus Jezus”, a człowiek dodał do tego Jednego Pośrednika wielu innych! Boże przykazanie mówi w 5Mojż.20:4-25: „Pilnie się wystrzegajcie – skoroście nie widzieli żadnej postaci w dniu, w którym mówił do was Pan spośród ognia na Horebie-abyście nie postąpili niegodziwie i nie uczynili sobie rzeźby przedstawiającej podobiznę mężczyzny lub kobiety, podobiznę jakiegokolwiek zwierzęcia, które jest na ziemi, podobiznę jakiegokolwiek ptaka, latającego pod niebem, podobiznę czegokolwiek, co pełza po ziemi, podobiznę ryby, która jest w wodach – pod ziemią. Gdy podniesiesz oczy ku niebu i ujrzysz słońce, księżyc i gwiazdy, i wszystkie zastępy niebios, obyś nie pozwolił się zwieść, nie oddawał im pokłonu i nie służył, bo Pan, Bóg twój, przydzielił je wszystkim narodom pod niebem. Strzeżcie się, byście nie zapomnieli przymierza Pana, Boga waszego, które zawarł z wami, i nie uczynili sobie wyobrażenia w rzeźbie tego wszystkiego, co wam zabronił Pan, Bóg wasz. Bo Pan, Bóg wasz, jest ogniem trawiącym. On jest Bogiem zazdrosnym „! Już od zarania ludzie chcieli stworzyć sobie „widzialnego Boga”, ale Ten, który jest Duchem, kategorycznie się temu sprzeciwił. Dziś wielu ludzi, podających się za chrześcijan, ignoruje Bożą prawdę o jedynym pośredniku oraz prawdę o zakazie czynienia sobie podobizn, którym oddaje się cześć. Rzym.1:25: „Prawdę Bożą przemienili oni w kłamstwo i stworzeniu oddawali cześć, i służyli jemu, zamiast służyć Stwórcy, który jest błogosławiony na wieki. Amen.” Jakim człowiekiem jesteś? Tym, który ceni Boże Słowo i pragnie żyć według jego zasad? Czy też może tym, który woli trzymać się ludzkich tradycji, wciąż dodając do nich swoje pomysły na zaspokojenie własnego, religijnego sumienia oraz Boga? Czy tych, którzy dochodzą Prawdy w Biblii nazywasz gorliwymi, czy też wrogami twojej religii? Czy Bóg jest sednem i sensem Twojego codziennego życia, czy też traktujesz Go jako niedzielną dokładkę do szarego menu każdego tygodnia? Zapamiętaj, proszę, że chrześcijanin to człowiek, który przyjął Jezusa Chrystusa jako swego Pana i Zbawiciela, co prowadzi go do prawdziwego poddania Panu, do uznawania krwi Chrystusa jako jedynej i całkowicie wystarczającej ofiary za grzechy, by nic nie dodawać swymi religijnymi uczynkami do dzieła zbawienia. Dobre czyny nie mogą doprowadzić do życia, ale mają wypływać z życia. Czy przyjąłeś zatem to Życie, Boże Życie? Czy modliłeś się, by Jezus stał się Twoim Zbawicielem i Panem? Czy uwierzyłeś, że Jego krew zapłaciła za Twoje wszystkie grzechy? Czy zobaczyłeś, że nie potrzebujesz wizerunków religijnych, ani innych pośredników oprócz samego Jezusa Chrystusa? Czy jesteś pośród tych, „którzy narodzili się nie z krwi ani z cielesnej woli, ani z woli mężczyzny, lecz z Boga” (Jana 1:13)? Tylko Boże Słowo jest w stanie wykazać nam, jakimi jesteśmy i to samo Słowo może wzbudzić w nas wiarę, która otwiera Bogu drogę do zmiany naszego życia, do zmiany naszego serca. Bóg nie chce religijnych ludzi, Bóg pragnie ludzi oddanych Mu swoim sercem. Czy i Ty jesteś „Rodrygiem” uciekającym przed Bożym Słowem, albo walczącym z nim? Czy jesteś może „wędrowcem”, który poświęcił się Bogu i bez względu na koszty idzie tam, gdzie Bóg go posyła? Odpowiedz sobie jak najszybciej, by nie było za późno…