Czas przyszły dokonany

Czas przyszły dokonany

Było ciepło i niemal bezwietrznie. Wszędzie roznosił się miły zapach polnych kwiatów i owocujących drzew. Łagodne zbocze wzgórza pełne było bzyczących owadów, które szukały odpowiednich dla siebie roślin i ich nektarów. Spomiędzy bujnych krzewów w dół zbocza spływała kamienistymi kaskadami nieduża rzeczka, której brzeg na dnie dolinki miejscami tworzyły piaszczyste, żółte łaty. Na jednej z takich łat było głośno od szczerego dziecinnego szczebiotu.
– Nie, nie, maluśki – powiedziała dziewczynka o brązowych, dużych oczach i długich, ciemnych warkoczykach, kiedy tylko opanowała śmiech. – Musimy najpierw dokończyć tę budowlę. Trzeba uczyć się cierpliwości, braciszku.
Naprzeciw niej siedział mały chłopczyk. Nie umiał jeszcze powiedzieć zbyt wielu słów, więc tylko zrobił niezadowoloną minę i cmoknął:
– Dowla?
– Budowla to ten zamek, który robimy z piasku, kamyczków i tych patyków, maluśki – powiedziała, poprawiając zrujnowany przez malca mur i fosę.
– Paków? – znów spytał chłopczyk i wziętym do rączki dłuższym patykiem zaczął bić w niewielki kopczyk zebranych kamyczków.
– Tak i z tej kory. A z trawy, kwiatków i małych gałązek zrobimy drzewa. Zobaczysz, jak będzie ładnie – powiedziała głaszcząc go po policzku.
– Ła… dnie – powoli powtórzył chłopiec słówko, które poznał już dużo wcześniej.
– Ładnie powiedziałeś: ładnie – pochwaliła go starsza siostra. – Bardzo ładnie. – I znów głośno się roześmiała, a malec jej wdzięcznie zawtórował.
Ich śmiech roznosił się dokoła i odbijał cichym echem od zbocza i niedalekich drzew. Spomiędzy koron poderwały się do lotu głośno ćwierkające wróble. Dzieci zajęte zabawą, nie zwróciły na nie najmniejszej uwagi. Rozłożyste krzewy malin poruszyły się i wydobył się spomiędzy nich niski pomruk. Po chwili na piaszczystą łatę spoglądały bystre oczy – oczy lwa.
– Wiesz ty co, maluśki? – spytała dziewczynka.
– Wieś cio? – odpowiedział pytaniem chłopczyk.
– Tatuś zawsze mówi, że budowle z piasku są do niczego – stwierdziła z poważną miną. – Wystarczy troszkę wiatru i deszczu, żeby zaraz się rozpadły, chociaż mogą wyglądać bardzo pięknie.
Malec tylko cmoknął, kiedy siostra uformowała kolejny ganek i upiększyła go żółtym kwiatkiem.
– I nie pomogą kamyczki na wierzchu, bo trzeba budować na twardym gruncie, najlepiej na skale.
– Tak, tak, tak – zaraz zgodził się braciszek i znowu zaczął tłuc swym patykiem po kupce kamyków.
– Tatuś mówi, że każdy mądry budowniczy, buduje na skale, a nie na piasku, tak jak my. Nasz prawdziwy dom jest na skale i się nie rozpadnie, bo ma mocny fundament, wiesz? A to… – zmarszczyła brwi – … To jest tylko taki obrazek, lekcja, z której masz się nauczyć, jak nigdy nie budować tak naprawdę, rozumiesz?
– Umiesz… – kiwnął głową chłopczyk i śmignął patykiem nad świeżo ulepioną z mokrego piasku wieżycą.
– Uważaj, bo zaraz zniszczysz i nie dokończymy zabawy! – pogroziła mu palcem i zaraz się roześmiała. – Nic, co jest z piasku i na piasku długo nie postoi, ale spróbujmy to skończyć. Jutro przyjdziemy zobaczyć, ile jeszcze zostało i będziesz mądrzejszy, dobrze?
– Bawy, bawy! – zawołał chłopiec i kopiąc bosymi stopami w piasek, wzniecił niemały obłok drobnego, kwarcowego pyłu.
– Dziubdziusiu, dziubdziusiu, kiedy ty wyrośniesz? – spytała dziewczynka z „dorosłym” wyrazem twarzy.
Lew nie czekał długo. Pobudzony zapachem dzieci, przywarł ziemi. Miękkimi, na razie spowolnionymi ruchami skradał się z tyłu do dzieci. Robił kilka kroków, po czym na moment przywierał do trawy tak, by nie dać się odkryć i ich nie spłoszyć. Dobrze słyszał ich rozmowę i piskliwe szczebiotanie. Dobrze widział kędzierzawe włosy i gwałtowne ruchy mniejszego człowieka. Owady z głośnym brzęczeniem ustępowały z drogi wielkiemu kotu, który po krótkiej chwili przyczaił się na odległość jednego skoku.
– Cio to? – głośno zawołał malec i gwałtownie się pochylił, kiedy lew z rykiem skoczył naprzód. Dziewczynka kątem oka dostrzegła wielkie, żółtawe cielsko i instynktownie odchyliła się w bok. Lew wylądował w samym środku piaskowego zamku. Dzieciom zaparło dech w piersiach. Chłopczyk zastygł w bezruchu. Miał wielkie oczy i rozdziawioną buzię. Dziewczynka odruchowo przybrała „bojową” pozę na czworakach, jakby miała zamiar stawić napastnikowi czoła. Lew zakręcił się wokół swej osi i jego pysk z wyszczerzonymi kłami znalazł się tuż przy twarzy chłopca. Ich oczy spotkały się. Z gardła zwierzęcia wydobył się przeciągły, basowy pomruk. Chłopiec odepchnął się nogami i nieznacznie przesunął do tyłu. Warczenie lwa nie ustawało. Dziewczynka widziała, jak jej brat zmienia się na twarzy. Jego okrągłe z przestrachu oczy powoli zmniejszały się, a usta zwężały. Dobrze wiedziała, co to oznacza. Szybko siadła w kucki i dwoma palcami zatkała sobie uszy. Chłopiec wziął głęboki wdech i ile sił w piersiach wydał z siebie przeraźliwy pisk. Lew zrobił pół kroku do tyłu i niczym kot, któremu właśnie się grozi, kładąc po sobie uszy, zupełnie niszcząc przy tym zamek, położył się przed dziećmi.
Chłopiec, kończąc swe piszczenie, wziął następny głęboki oddech i zaniósł się radosnym śmiechem.
– Zniszczyłeś naszą budowlę!… – dziewczynka stanęła wyprężona i z dłońmi podpierającymi boki, przybrała postawę rozzłoszczonej bałaganem mamusi. – … Ty kocie!
– Lew, lew! – piszczał malec.
– Lew zniszczył piaskową budowlę.
– Jaki duzi, jaki duzi! – krzyczał chłopczyk, bijąc przy tym patykiem o ziemię.
Dziewczynka patrzyła na brata przez chwilę i nie wiedziała, co począć z lwem. Jeśli go stąd wygoni, narazi się na rozpacz malca, a jeśli pozwoli mu zostać, na pewno nie dokończą zabawy, która miała być lekcją prawdziwego budowania.
Niespodziewanie chłopiec zrobił nagły zwrot, by na czworakach pomknąć przed siebie ze dwa metry i schylić się niemal do samej ziemi. Jego rączka zniknęła w wąskiej dziurze, do której tylko on był w stanie ją włożyć. Po chwili malec usiadł i obrócił się, ale całe przedramię schował za plecami. Drugą rękę wyciągnął przed siebie i machając paluszkami, wabił kota. Lew zastygł w bezruchu. Przez moment sprawiał wrażenie zdezorientowanego, ale ruszył przed siebie ku dziecku. Kąciki ust chłopca lekko uniosły się ku górze, a oczka zwęziły powieki w niewielkie szparki. Lew stąpał na ugiętych łapach, zupełnie jakby instynkt podpowiadał mu jakieś zagrożenie. Gdy był wystarczająco blisko, chłopiec szybkim ruchem wyciągnął rączkę przed siebie i opadł na czworaki z dłonią tuż przy samym nosie wielkiego kota. Lew odskoczył błyskawicznie. Na wysokości jego pyska wił się sporych rozmiarów wąż.
– Łaaa!!! – wrzasnął malec dla spotęgowania efektu i poczłapał niezdarnie za uciekającym lwem. Widząc, że psikus się udał, pomachał jeszcze kilka razy przestraszonym gadem i rzucił go przed siebie. Wąż natychmiast odpełzł w poszukiwaniu innego, bezpieczniejszego schronienia.
– Ty łobuzie! – siostra pogroziła mu palcem. – Ale go przestraszyłeś, a nie powinieneś się… mścić. – Nad ostatnim słowem nieco się zastanowiła, bo nie wiedziała, czy chłopiec je zrozumie, ale nie wymyśliła na szybko żadnego innego. Spojrzała na zegarek.
– Jaka późna pora! Ale długo tu zabawiliśmy. Zbieramy się do domu, bo Tatuś zawsze powtarza, że rodziców trzeba słuchać. Jutro przyjdziemy tu znowu i dokończymy naszą lekcję budowania. – Otrzepała ręce braciszka z piasku, który w ostatniej chwili złapał leżący tuż obok patyk i dziarsko nim machając, dał się poprowadzić swej opiekunce. Po kilku krokach stanął.
– A maś picie? – spytał zadzierając główkę.
– Pić ci się chce?
– Aha.
– Czekaj no, mały. Zaraz zobaczymy, czy mamy jeszcze coś w plecaku.
W plecaku znalazła jedynie pustą butelkę.
– Wszystko już wypiliśmy, ale nic to, zaczekaj chwileczkę. – Pobiegła do rzeczki, szybko nabrała wody i wróciła.
– Masz.
– Ummm – zamruczał chłopiec, łapczywie łykając spływającą do ust ciecz.
– Dobra?
– Pyśna ta woda.
– Pewnie, że dobra, bo to Woda Żywota wprost spod Tronu, od Tatusia.
– Tatusia! – krzyknął z radością malec.
– To idziemy.
Złapali się za ręce i poszli w górę zbocza. Po drodze mijali drzewa z brzoskwiniami, pomarańczami, jabłkami i śliwkami. Między nimi rosły daktyle i krzewy winnej latorośli, porzeczek i agrestu. Ptaki śpiewały radośnie. Niedaleko cielę krowy bawiło się z małym lwiątkiem, a jego matka leżała przeżuwając soczystą trawę z brunatną niedźwiedzicą. Na grubym konarze rozłożystej gruszy leżał znajomy lew, który miętoląc w pysku liście drzewa tylko łypnął okiem na przechodzące dzieci, jakby więcej nie chciał prowokować chłopca do zaczepek. Idąc dalej widzieli, jak jagnię owcy popychało nosem białego wilka, który nie miał dziś chyba nastroju do zabawy. Nieco wyżej lamparcią sierść oblizywało śmieszne koźlę z ledwo wyrżniętymi różkami.
Chłopiec całą drogę podskakiwał i machał swoim patykiem. Niektóre zwierzęta przypatrywały się tym poczynaniom, ale większość nie zwracała na dzieci uwagi. Był ciepły dzień, który wszystkim niósł doznanie miłego odpoczynku. Położone na wzgórzu miasto tętniło swoim życiem. Dzieci na chwilę przystanęły, by zobaczyć kolejnych, wchodzących do miasta pielgrzymów. Tak jak poprzedni, nieśli ze sobą skrzynie pełne złota, srebra i drogich kamieni. Wszystko do Domu Tatusia. Wszystko dla Jego chwały. A Dom Tatusia lśnił blaskiem chwały na szczycie wzgórza w środku starego miasta. Był piękny i wyniosły nad wszystkie budowle świata.

Księga Izajasza rozdział 11 oraz 60.