ARKA
Głuche uderzenia siekiery, soczyste trzaskanie łamanych gałęzi i miarowe zgrzytanie piły roznosiły się po okolicy już ładnych kilka tygodni. Echo płynęło we wszystkie strony roznosząc swe wieści z precyzją wagi do wiatru. Sensacja dla okolicznych miasteczek i wiosek była niemała: oto ktoś buduje łódź! Oczywiście nie byłoby w tym nic niedorzecznego, gdyby była to normalna łódź, czółno do łowienia ryb, czy przeprawy na drugą stronę rzeki. Wtedy nie byłoby tyle zamieszania. Z tą łodzią sprawa miała się jednak zupełnie inaczej. Jej rozmiary miały być nietuzinkowe: długość trzysta łokci, szerokość pięćdziesiąt i wysokość trzydzieści łokci. Taką łódką pływać to już byłoby coś, tym bardziej, że do najbliższej większej wody wyprawić się było — ho, ho! — nie mała sztuka. No, ale cóż, dla tych, którzy budowali to cudo nie miała odległość widać większego znaczenia. Z godnym podziwu uporem znosili drzewo żywiczne, cięli, rąbali, obrabiali i składali wszystko w całość, która miała im do czegoś posłużyć. A do czego miał służyć korab, w takim miejscu, wiedzieli chyba tylko ci czterej, urabiający sobie ręce po łokcie i ich żony. Co to kogo obchodziło — na co i po co, całe to zamieszanie? A może obchodziło?
Wzgórze, a właściwie nie tak wielki pagórek swym położeniem wsławiać się począł, gdy przybrał szumne miano ,,widokowy”. Będąc w pobliżu często uczęszczanej drogi i nie przysparzając trudności najwybredniejszym piechurom stał się dogodnym punktem, z którego można było sprawdzić i przekonać się o prawdziwości krążących o Noem i jego rodzinie plotek. Wielu sądziło, że to tylko głupawa pogłoska, o starym Noe, który zbzikował i buduje z Semem, Chamem i Jafetem, swoimi synami, coś na kształt statku. Kiedy więc odwiedzali ,,widokowy” pagórek musieli przyznać rację swoim informatorom — prace trwały.
Tego dnia słońce przypiekało niemiłosiernie prażąc każdą wystawioną na jego działanie część ciała. Taka pogoda z reguły nie zachęcała do zbytecznych podróży, jednak droga do pagórka i sam pagórek nie narzekały na nudę. To ktoś przybył z ciekawości, a to przyplątał się ktoś przypadkiem, a to przejeżdżając obok nie podarował kto inny sprawdzenia jak postępują budowlane zabiegi. Szczyt ,,widokowego” powoli, acz systematycznie łysiał obfitując w łupież najprzeróżniejszych śmieci. Tu papierek, tam zgnieciona puszka i nikomu nie wpadło do głowy, by przywieźć ze sobą choć worek na odpadki, nie mówiąc już o koszu.
W chwili, kiedy właśnie ,,ostatnia zmiana” zeszła z posterunku i chwilowo zrobiło się pusto, przejeżdżający drogą rowerzysta skręcił zgrabnym przechyłem z szosy na wydeptaną w trawie ścieżkę. Robił to nie pierwszy już raz i bez cienia przesady mógł powiedzieć, że znał tu każdy kamień. Ostatnie nadepnięcie pedału wymagały większego wysiłku, więc osiągnąwszy cel otarł pot z czoła i sapiąc przysiadł na szczęśliwie zachowanej kępce gęstej trawy. Zerknąwszy pod światło na ciemny plastik bidonu sprawdził poziom kołyszącej się w nim wody i zdrowo sobie łyknął. W dole krzątali się ci sami ludzie co zwykle — nikt nie przybył, ale też nikogo nie ubyło. Konstrukcja łodzi wzbogaciła się o kilka widocznych z tej strony desek. Widać było, że nie próżnowali.
Oddech uspokoił się wreszcie i myśli swobodnie poczęły napływać do głowy. Szczególnie powracała ta jedna, która nierozłącznie wiązała się z rodziną Noego, a której wyjaśnienie mogło mieć wiele rozwiązań, mądrych i niedorzecznych. Pytanie: po co to robią? nurtowało wielu, dla niego jednak nie było pytaniem wynikającym ze zwykłej ludzkiej ciekawości, ale kryło się pod nim coś na wzór morza. O powierzchni można pisać i opowiadać, malować i śpiewać pieśni, głębi jednak nie znał tak prawdziwie prawie nikt. Przyjeżdżając tu na swoim rowerze miał nieustanne wrażenie, że w tym wszystkim chodzi o coś więcej niż wybudowanie korabu. To tak jak z malowaniem. Obraz ma wyrazić myśl autora, jego uczucia, pragnienia, przeżycia, a nie być jedynie złożoną formą płótna, ram i zbioru bardziej lub mniej uporządkowanych barwnych plam. Ten statek z całą pewnością nie był wymysłem szaleńca, jak twierdzili jego przyjaciele. Ale jeśli nie, to czym?
Zza pleców dobiegły czyjeś kroki. Myśli znów skręciły niczym pociąg po skończonym biegu na bocznicę. Tłumiony z początku śmiech gwałtownie znalazł ujście eksplodując niczym petarda.
— No, to nieźle — skomentował coś przyjemnie brzmiący głos.
Rowerzysta odwrócił się, by sprawdzić kto przyszedł. Przybyszy było dwóch. Rozbawiony był w krótkich szortach i koszulce bez rękawów, dobrze umięśniony, atletyczny młodzieniec. Drugi, starszy od niego w białej koszuli z krawatem i długich białych spodniach, z ciemnymi okularami na nosie. Młodszy gestykulował zamaszyście jakby tłumacząc rękami jeszcze to, co skończył przed chwilą słowami. Jego słuchacz zapalał właśnie papierosa, gdy doszli na miejsce.
— Dzień dobry.
— Dzień dobry- powiedzieli niemal jednocześnie.
— Jak tam praca? — spytał elegant z krawatem.
— Jakoś idzie — odpowiedział rowerzysta z dziwnym przeczuciem jakby ktoś pytał o jego własne zajęcie. — Powoli, ale do przodu — dodał.
Przez chwilę w milczeniu obserwowali plac budowy. Drzewo walało się w pozornym nieładzie tu i ówdzie, ale nie było tam nikogo, kto w tym rozgardiaszu traciłby czas na poszukiwanie potrzebnych elementów. Obserwator z zewnątrz nie dostrzegł swoistej systematyki i uporządkowania zajęć, ale to w istocie dzięki nim, miarowymi, acz solidnymi krokami, z nagiego szkieletu powstał widoczny już w pełni kadłub statku.
— Myśli pan, że to wszystko ma sens? — spytał młodzieniec swego towarzysza. Tamten wzruszył ramionami i zaciągnął się nikotyną.
— Wielu mówi, że to bez sensu — odpowiedział jakby za niego rowerzysta.
— Jasne, że bez sensu — zgodził się młodzieniec. — Moja ciotka stwierdziła, że tylko kretyn mógłby się na coś takiego zdecydować.
— Bardziej by mu się opłacało bliżej wody — stwierdził elegant — Nie mam pojęcia jak to przetransportuje z tego miejsca.
— Tak to byłoby bardzo drogie — rowerzysta pokiwał głową.
— Kretyni podobno mają to do siebie, że nie myślą normalnie, — atleta skrzywił głupkowato usta i zmarszczył nos. Soczysty zez miał podsumować zdanie.
— Myślicie, że nie wie, jak daleko jest do wody? — spytał rowerzysta.
To pytanie jednak miało rozstrzygnąć o normalności rodziny Noego, bądź wyraźnym odchyleniu od normy. Obaj milczeli w zastanowieniu — Nie zaczął tego wczoraj, czy przedwczoraj, ale ładny kawałek czasu. Tyle dni na zastanowienie się
— To wariat! — wtrącił się jakiś nowy głos. Zza krzaków wyszedł na polankę jakiś rozchełstany młody człowiek o dziobatej twarzy i włosach w totalnym nieładzie. — Wariat taki jak ja. Bierze w kanał i potem słyszy głosy. A one mówią buduj i buduj! No i buduje .
— Co robi? — elegant wyraźnie nie zaskoczył.
— jak wezmę sobie działkę to też mam różne zwidy przed oczami. Ten stary widzi łódkę, inny ma chmurki i chce latać, a jeszcze inny różowe słonie. Znałem takiego, co zakochał się w wulkanie i zrobił go sobie na środku pokoju ze śmieci i ziemi z ogródka. Nawet było ładne zachichotał.
— O tak, niezwykle zgodni są tym wizjonerstwie — zauważył rowerzysta. — I ciekawe po ilu działkach?
Młodzik spojrzał na niego mało przyjaźnie, ale wzruszył tylko kościstymi ramionami.
— Każdy ocenia według siebie — elegant uśmiechnął się ironicznie i przetarł okulary.
— Coś w tym jest — przytaknął rowerzysta.
Atleta kopał butem dziurę w ziemi, jakby czymś speszony. Spojrzał, czy ktoś na niego patrzy, ale wszyscy spoglądali w dół, na dno doliny.
— Podobno kiedy zbierze się tu więcej ludzi, ten dziwak przychodzi bliżej i wrzeszczy coś o jakimś potopie, czy czymś takim — powiedział szybko jakby niechcący. Dziobaty parsknął śmiechem, a elegant z pożałowaniem pokręcił gładko przyczesaną głową. Zapanowało krótkie milczenie.
-Słyszałem to na własne uszy — przyznał wreszcie rowerzysta — I nie wyglądał mi na naćpanego, ani pijanego, ani w ogóle na wariata. Mówił to z zupełnym przekonaniem.
— Potop!? Tutaj? — młodzik z rozbawioną miną rozglądał się po bezchmurnym niebie. — Jak żyję nie pamiętam porządnego deszczu.
— Wołał, że tylko jego arka da schronienie i ratunek
— To już debilizm. Chyba przedawkował.
— i dodał, że wszyscy powinni się upamiętać i uwierzyć — rowerzysta skończył mimo docinek dzieciaka narkomana.
Elegant zgasił niedopałek i wyciągnął następnego papierosa. Jego towarzysz dalej kopał dziurę w ziemi nie podnosząc nawet głowy. Nastrój wyraźnie mu się odmienił.
— Niby w co mamy uwierzyć? — dziobaty nie dawał za wygraną — O zielonych ludzikach gadają, o tym, że ma być lepiej, gadają, że starych szanować trzeba, gadają, komu się kłaniać a komu nie, też gadają. I komu mamy wierzyć, co? Wszyscy twierdzą, że mają rację.
Rowerzysta czuł jego pytający wzrok na sobie. Odczekał moment zanim odpowiedział.
— Bogu.
– O! — aż podskoczył. — A któremu: mojemu kumplowi LSD, ognistej wodzie czy temu z kościoła?
— Ja wierzę w Boga — wtrącił elegant niespodziewaną deklarację — Od dzieciństwa wierzę, że Bóg jest.
— Noe nie mówi o wierze w Boga, ale o wierze Bogu.
— A co za różnica? -spytał atleta.
— Czy wierzy pan, że ja jestem? — odpowiedział rowerzysta pytaniem.
— No jasne! Nawet nie muszę wierzyć, bo widzę — obruszył się.– A czy wierzy pan we wszystko, co do tej pory powiedziałem?
— zastanawiał się — nie bardzo.
— Właśnie. Wiara w kogoś i wiara komuś nie musi być tożsama.
— Widzę, że pana już przekonał — stwierdził elegant i nadąwszy policzki wypuścił chmurę dymu.
— Po prostu głośno myślę — odrzekł rowerzysta znów spoglądając na okolicę. — To wszystko jest bardzo dziwne. Jesteśmy chyba zbyt przyzwyczajeni do życia jakie prowadzimy. Jak skamieliny, które wymagają albo radykalnych środków wybuchowych, albo długiego procesu drążenia wodą i powietrzem, aby coś rozłupać i skruszyć. Na wszystko inne jesteśmy odporni i nieczuli. Tak Noe może sobie gadać ile chce, ale co będzie jeśli ten deszcz naprawdę zacznie padać?
— Rybka
— Słucham?
— Rybka — dziobaty zachichotał — Będziemy ćwiczyć rybkę, brzuchem po dnie.
— To nie było śmieszne — zauważył młodzieniec w szortach.
— Nie chciałbym się utopić — zgodził się elegant — Już bym wolał gdzieś samochodem — zamilkł ze skrzywioną twarzą.
— Teraz nikt nie myśli, że to co mówi ten starzec jest prawdą -ciągnął rowerzysta swe głośne myśli — ale co się będzie działo jeśli
— Niech pan przestanie — uciął elegant. — To z całą pewnością niedorzeczne bzdury. Jak świat światem, nigdy nic takiego się nie stało i stać nie może. Jak sobie to pan wyobraża? Góry też pan wziął pod uwagę?
Rowerzysta zamilkł i patrzył jak tamten, czerwony ze złości wymachuje rękami. Kiedy skończył, wzruszył jedynie ramionami.
— Nie wiem. To, co mówi ten Noe jest trudne do przyjęcia, ale historia zna pojęcie proroctwa. Zdarzali się ludzie, których przepowiednie wypełniały się.
— Tak, tak, jeszcze w bajki pan, wierzy — elegant zaciągnął się dla uspokojenia.
— A pan w Boga? — odrzekł zdziwiony.
— Co to ma do rzeczy?
— Nic takiego oprócz tego, że owi prorocy byli posyłani przez Boga.
— Sami tak twierdzili, a gadać jak zauważył ten gagatek, może sobie każdy.
— No, no! — zaprotestował narkoman. — Masz szczęście, że chodzisz z tym bodziem.
— Grozisz bączku — ożywił się atleta.
— Spokojnie — hamował rowerzysta. — Słyszałem kiedyś, że kiedy ludzie będą zuchwali, nadęci, okrutni, i przybierający jedynie pozór pobożności, nie będą miłować tego co dobre, ale to co złe, to koniec blisko. Inaczej — czasy ostateczne. Wszystko zaczyna pasować jak ulał. Zamiast miłości do Boga kocha się złość i okrucieństwo. Nawet wyskoczyliście sobie zaraz do gardeł.
— Te gościu, nie wymądrzaj się tak, dobra!? — dziobaty splunął czymś z głębi nosa.
— Jak się zaraz nie przymkniesz smarkaczu to cię mamusia nie pozna! — elegant swoją złość przeniósł z rowerzysty na niego. — Panoszy się to teraz, że strach samemu na dwór wieczorem wychodzić, jasny gwint. Nabuzuje się taki, a potem gangstera będzie udawał, pyskacz jeden.
— Facio! — dziobaty nie wytrzymał — Nie przeginaj!
— Bo?!
— Bo ci
Atleta ruszył bez słowa w stronę młodzika, ale tamten pierzchnął kilkoma susami w skąpawe krzewy. Do pogoni nikt się nie kwapił.
— To jakie teraz mamy czasy? — spytał rowerzysta niby w powietrze.
— Dobrze, dobrze — powiedział elegant, wyciągając dłoń jak policjant w geście stopu. — Być może jest źle, ale z całą pewnością nie aż tak, by nazywać je ostatecznymi. Proszę spojrzeć dokoła. Ludzie umierają i rodzą się, pobierają, robią interesy. Świat się rozwija. Mamy coraz większy dobrobyt, postęp technologiczny i naukowy.
— Oprócz tego wojny, głód nieuleczalne epidemie — zauważył
rowerzysta.
— Tak było, jest i będzie — skwitował to machnięciem ręki elegant.
— Podobno już dawno mówiono, że ma tu być. — pytanie atlety ugrzęzło jakoś na moment — królestwo Boga, czy jakoś tak? Słyszał pan coś o tym?
— Uhm — rowerzysta kiwnął głową.
— No i co? — ucieszył się elegant. — Mówię, gadanie i tyle. Miało być i nic się nie dzieje.
— Mój dziadek mówił, że co ma być, to będzie — atleta wydął policzki i wytrzeszczył dziwacznie oczy.
— Ty!? Następny mądraliński? — elegant zamachnął się otwartą dłonią ale nie dosięgnął celu.
— Powtarzam, co słyszałem, szefie — usprawiedliwiająco podniósł ręce.
— Co ma być, naprawdę będzie — rowerzysta z przyjemnością poparł podwładnego eleganta. — I co zrobić?
Napadnięty z dwóch stron pan w okularach w swej bezsilności zapalił następnego papierosa i odwrócił się plecami do dolinki, w której Noe z synami bezustannie krzątali się przy swoich zajęciach.
— To jak ma być z tym królestwem? — atleta powtórzył pytanie trochę inaczej.
— Nie wiem — głos rowerzysty nagle przygasł. — Niewiele o tym słyszałem. Ktoś mówił, że Bóg ma przyjść na ziemię.
— Przyjść na ziemię? — atleta był szczerze zdziwiony. — Osobiście?
— Mówią, że osobiście.
— Jak to tak? Przecież jeśli Bóg jest Bogiem, to jest Bogiem. Bóg nie mieszka na ziemi, tylko w niebie.
— No mnie się wydaje, że jeśli jest Bogiem, to może mieszkać gdzie chce — wtrącił elegant nie odwracając się nawet na chwilę.
— Właśnie — przytaknął rowerzysta.
— Przecież Bóg jest od tego, żeby mieszkać w niebie i rządzić wszystkim z góry. W końcu stamtąd widać lepiej.
— To zależy — znów odezwał się obrażony szef. — Pod lupą widać dokładniej, ale z bliska.
— A my boimy się kiedy, ktoś się nam przygląda z bliska — pociągnął rowerzysta.
Atleta skrzywił się z niesmakiem. Widać było, że nie lubi myśleć o kimś, kto mógłby obserwować każdy jego czyn, a tym bardziej co ma w głowie i w sercu.
Od strony drogi zbliżał się ktoś nowy. Mężczyzna i kobieta trzymając się za ręce gorąco o czymś dyskutowali. Oboje dobrze choć trochę dziwacznie ubrani, z długimi spiętymi z tyłu włosami wydawali się na pierwszy rzut oka być kimś z gatunku artystycznej menażerii.
— Nie, nie masz absolutnie racji, mój kochany — mówiła
zdecydowanie kobieta, kiedy głos stał się rozpoznawalny. — Psychologia traktuje takie przypadki zupełnie inaczej. Widzisz to zbyt powierzchownie.
— Ta twoja psychologia jest za to jak ocean — rozległy, głęboki i pływają w niej rekiny — odpowiedział mężczyzna. — Sztuka ma to do siebie, że znajduje więcej wyrozumiałości i potrafi zrobić właściwy użytek z metafor.
— Oj, tak, tak, Tem — odrzekła głęboko wzdychając. — Chodzisz z głową w chmurach i dlatego masz bez przerwy jakieś kłopoty.
— Nie jest tak źle, Sami, żeby nie mogło być gorzej — uśmiechnął się zawadiacko i skinął uprzejmie głową do zebranych na wzgórzu ludzi.
— Dzień dobry.
— Dzień dobry — padła chóralna odpowiedz.
Przez chwilę wszyscy stali w ciszy. Pan w okularach zrezygnował nieco z obrazy i odszedłszy w bok, również spoglądał w dół doliny.
— No i powiedz, Sami, czy to nie jest inspirujące? — zagadnął przyciszonym głosem Tem. Jego oczy zabłysły z podekscytowania.
— Oczywiście. Każda forma dziwactwa niesie w sobie coś interesującego. Całe szczęście, że nie masz bezpośredniej styczności
z niektórymi dewiacjami — dała mu pstryczka w nos.
— Za kogo mnie masz? Za zboczeńca? — obruszył się marszcząc czoło.
— Och, — machnęła lekceważąco dłonią. — Jesteś tylko nieszkodliwym filmowcem
— No — Tem gwizdnął przez szparę w zębach rozczarowany.– ale kto wie, jak się to kiedyś skończy — zaśmiała się i natychmiast odskoczyła po oddaniu pstryczka.
— Pana to chyba skądś znam — przerwał im elegant i podszedłszy bliżej wyciągnął prawicę w geście powitania. Tem przyjrzał mu się dokładniej i przywitał się.
— A, tak Pan Chamor. pamiętam — zrobił przyjazny wyraz twarzy — Spotkaliśmy się na przyjęciu u Betuela.
— Tak to było u Betuela — Chamor zamyślił się szukając czegoś w pamięci. — Jak tam idzie produkcja pana filmu? Nazywał się ,,Niepokoje”.
— ,,Niespokoje”.
— Racja, ,,Niespokoje”.
— Jest w montażu.
— To już niedługo będzie można zobaczyć to dzieło.
— Jeszcze nie tak szybko, ale dziękuję za komplement. — Ten uniósł kąciki ust.
— Komplement?
— Samo słowo ,,dzieło” już jest dla mnie komplementem. Ja nazwałbym to raczej wynurzeniem. Dzieła płodzą wyłącznie najwybitniejsi.
— Wynurzenie, wynaturzenie. Całkiem blisko — wtrąciła kąśliwie kobieta. Tem zatkał jej usta dłonią.
— To Sami, moja przyjaciółka. Kiedy się kłócimy, jest bardzo zgryźliwa — przedstawił ją znajomemu.
— W ustach pięknej kobiety przybiera to swoistego wyrazu — stwierdził elegant delikatnie się ukłoniwszy.
— Bardzo pan uprzejmy — przyjęła tę uwagę z zadowoleniem. – Choć troszkę pan z ową pięknością przesadził.
— O, nie
— Dobrze, dobrze — przerwała mu wstęp do gorących zapewnień, że naprawdę jest piękna, urocza, inteligentna. — znam się już od jakiegoś czasu i znam zarówno zalety, jak i wady mojej osoby.
— Niewątpliwie. Interesują się państwo Noem? — Chamor wolał zmienić temat.
— Tak, to bardzo ciekawy przypadek — odpowiedziała Sami.
— Ona interesuje się psychologiczną sferą życia człowieka — wyjaśnił Tem przewracając oczami.
— Jest pani psychologiem, mam rozumieć? — Chamor chciał się upewnić.
— Amatorsko. Traktuję to jak hobby.
— Normalnie pracuje w banku — kontynuował wyjaśnienie jej towarzysz. — Na kierowniczym stanowisku.
Kobieta spojrzała na niego wzrokiem gotowej do ataku modliszki.
— Chce twardo trzymać swoich podwładnych — dodał konspiracyjnie cicho.
— Chcę ich bardziej rozumieć, ty metaforyczny zarozumialcu — kopnęła go czubkiem ostro zakończonego buta w kostkę.
— Niech mnie nikt nie przekonuje, że kobiety nie są niebezpieczne. Sam pan widział. — Tem odsunął się na bezpieczniejszą odległość.
— Bardzo lubię tego staruszka Noego. Może jest dziwakiem, ale za to nieszkodliwym — dodał.
— Jeszcze słowo — zagroziła Sami.
— A co? Może nie mam racji? — odpowiedział pytaniem.
— Może nie masz — niemal warknęła. — Swoim dziwactwem robi tylko zamęt. Jak ktoś gada, że wszystko jest do kitu, nie ma sensu i wcześniej czy później zostanie zniszczone, to zakrawa na niezłego dekadenta.
— O! Dekadent pasuje jak ulał — elegant zwrócił się do rowerzysty. — Słabszego do grobu może wpędzić takie gadanie o zagładzie.
Rowerzysta wziął niewielki kamyk i rzucił gdzieś przed siebie.
— Mnie się wydaje, że on bardziej myśli o życiu niż o śmierci, o ratunku, a nie o zagładzie.
— Przecież ciągle mówi o potopie — włączył się atleta. — Przepowiada śmierć i zniszczenie.
— I buduje swój statek, żeby przed tym uciec. Stara się, by do niego wsiąść i nie utonąć razem z nami.
— Co też pan mówi?! — Obruszyła się kobieta. — Widzę, że ten starzec nieźle panu namieszał. Wierzy pan w te brednie?
— Nie wiem, czy wierzę — odparł poważnie rowerzysta — ale myślę o tym. Zupełnie serio myślę.
— Jeśli on na rację, to może lepiej kupić sobie jakiś ponton — głośno zastanawiał się filmowiec.
— Teeem — zajęczała Sami. — Skończ gadać od rzeczy.
— No popatrz — Tem przybrał minę zmieszanego obawami. — Tam już są gotowe burty i nadbudówka. Trochę wykończenia, makijażu i będzie gotowy.
— Można żartować — zwrócił się do niego rowerzysta — ale z całą pewnością czas płynie. Jeśli on ma rację, to na naszą niekorzyść. Jeśli nie ma racji, już wkrótce wyjdzie na kompletnego idiotę.
— W rzeczy samej — zgodził się Chamor.
— Wolałbym, żeby wyszło na to drugie — pocieszał się młodzieniec.
— O ! Co on tam robi? — Nagle ożywił się filmowiec. — Zobaczcie, chyba będzie coś pisał.
Wszyscy jak na komendę zwrócili głowę ku arce. Przez chwilę nikt nic nie mówił czekając, co będzie działo się dalej. Noe stał na podwyższeniu z drewnianych bali tuż przy dziobie statku i właśnie nachylał się, by z rąk jednej z kobiet odebrać coś, co wyglądało na wiaderko i pędzel. Cała rodzina zebrała się luźnym półkolem, aby być świadkami czegoś doniosłego. Z całą pewnością nadanie nazwy jakiemuś przedmiotowi niosło w sobie nutkę dumy stwórcy. Dla tej rodziny widać miało owe wydarzenie niebagatelne znaczenie. Noe zamoczył pędzel w naczyniu i uniósłszy twarz w niebo zastygł na jakiś czas.
— A on co? — spytał głośno Chamor.
— Medytuje — stwierdziła kobieta z lekką dozą kpiny.
— Ten facet naprawdę traktuje to poważnie — zauważył już bez uśmiechu filmowiec. — Wygląda na to, że się modli.
— Ma pan rację, Noe się modli — przyznał rowerzysta. — Jeżeli to wszystko, co twierdzi jest prawdą
— Znowu pan zaczyna? — przerwała mu niegrzecznie Sami. — Takie rzeczy nie są możliwe. Świat trwa już tak — nie wiem ile lat — i ma sobie, ot pstryk, zniknąć? Będziemy trochę mądrzejsi. Szybciej wybuchnie wojna atomowa, albo uderzy w naszą ziemię jakaś kometa. Ale potop?
— Bardziej pani wierzy w ludzi i przyrodę niż w Boga? — Rowerzysta spojrzał jej prosto w oczy.
— A kto to jest Bóg? — oddała mu pytaniem.
— Ten, kto stworzył to, co panią otacza i panią samą, a teraz, być może, jest poirytowany pani niedowiarstwem.
— A pan, to niby taki wierzący, tak?! — zawrzała. — To co pan tu jeszcze robi? Niech pan idzie pomóc temu nawiedzonemu starcowi, skoro ma rację. Może trzeba mu potrzymać ten kubeł z farbą.
Rowerzysta zmarszczył czoło. Nic nie odpowiadając patrzył na górną część burty, na której Noe powolnym pociągnięciem napisał pierwszą białą literę: ,,J”. ,,J” — nie mówiło mu właściwie nic. Znał tyle wyrazów zaczynających się od niego.
— Może będzie na tyle inteligentny, żeby nazwać to swoje dziwactwo po ludzku — powiedział z przekąsem Chamor. — Coś w stylu ,,Jaskółka”, ,,Jutrzenka” albo ,,Jesień życia”.
— Niech pan nie będzie śmieszny — odrzekł Tem trochę rozzłoszczony takimi uwagami.
— O, a to dlaczego? — żachnął się elegant.
— Bo to infantylne. Obrzydliwie drażni mnie prostactwo.
— Uuu — zawył Chamor nie dając za wygraną i zaraz dodał kiwając głową — artysta, rozumiem.
Tem wzruszył tylko ramionami i zmrużył oczy w oślepiającym go teraz słońcu. Chciał lepiej zobaczyć drugą literę. Było to ,,E”.,,J” i ,,E” nawet pasowały do ostatniej nazwy Chamora i zrobiło mu się jakoś niesmacznie. Nie wiedział dlaczego, ale nie lubił tego człowieka od pierwszej chwili, gdy spotkali się na przyjęciu u Betuela. Zrobił na nim niemiłe wrażenie kogoś, dla kogo najważniejsze są pieniądze i najlepsze drogi do ich zdobycia. W dodatku niechcący słyszał głupawe żarty i mało wykwintne komplementy wobec jakiejś kobiety, która stała tuż za jego plecami i mimo rozpaczliwych prób nie potrafiła się Chamora pozbyć. No, ale co tam elegancik z marnym gustem. Co mogło oznaczać ,,Je”? Wzdrygnął się na krótką myśl, która przyszła mu do głowy. Nazwa ,,Jedyni” z całą pewnością nie była lepsza od ,,Jaskółki”, ale o wiele bardziej, gdy brać pod uwagę okoliczności, prawdopodobna i nieprzyjemna. Jeśli tak dalej wszystko się potoczy, Noe wraz z rodziną będą jedynymi pasażerami swojego statku i na tym film się skończy. Szybko szukał jakiegoś innego pomysłu, by zadusić w zarodku płomyk tej nieprzyjemnej myśli.
Noe zamoczył pędzel w farbie i znowu zastygł w bezruchu.
— Coś się szybko męczy — zachichotała Sami.
Tem spojrzał na nią morderczym wzrokiem i natychmiast ucichła.
— No, co? — usiłowała złagodzić niezrozumiany żart innym, przymilnym tonem — Żartowałam, przepraszam.
— To jest ta twoja psychologiczna dojrzałość? — Tem nie miał zamiaru jej oszczędzać.
— Powiedziałam: przepraszam!
Noe dokładnym pociągnięciem namalował ,,Z”.
— Nie mam pojęcia, co to będzie — powiedział półgłosem młodzieniec.
— Może by obstawić propozycje? Kto zgadnie, zgarnie zakład — zaśmiał się Chamor, ale nikt nie podchwycił jego oferty.
Rowerzysta czuł w sobie dziwne podniecenie. Był ogromnie ciekaw nazwy arki. Zupełnie nie rozumiał związku między tymi trzema literami i próby zakończenia wyrazu spełzły na niczym. Miał wrażenie, że Noe tworzy coś nowego, przynajmniej dla niego dotąd nieznanego, co całemu przedsięwzięciu ma nadać nieprzeciętnego znaczenia. Z drugiej jednak strony tliły się gdzieś w głębi serca wątpliwości. Rzeczywiście trudno było uwierzyć, że woda może zalać całą ziemię. Są przecież góry, wysokie góry, których zatopienie wymagałoby takiej ilości wody, której nie wiedział, gdzie szukać. Poza tym widział jeszcze szansę w inteligencji człowieka, który w swoich dziejach znajdował już wyjście i ratunek z wielu trudnych sytuacji. Większość ludzi, których znał, kpiła z dziwaka Noego. Uważając go za nawiedzonego, a nawet szalonego, kiwali głowami i dalej robili swoje interesy, kupowali nowe domy, żenili się, czy wyjeżdżali na wczasy. W ogóle nie myśleli o mogącym nadejść kataklizmie. Jemu samemu nie dawało to jednak spokoju. Rodzina zaczynała patrzeć na jego rowerowe wycieczki podejrzliwym wzrokiem powoli domyślając się, że coś się z nim dzieje. Szczególnie żona, od czasu do czasu, badawczo zadawała jakieś pytanie usiłując dowiedzieć się, jaki ma stosunek do plotek i opowieści o Noem. Na razie nie był skłonny dzielić się swoimi spostrzeżeniami lub raczej domysłami, ale wiedział, że niedługo zażąda konkretów. Biorąc pod uwagę wszystkie za i przeciw, nie potrafił jednak jednoznacznie stwierdzić: prorok czy pomyleniec. W nazwie arki miał powoli nadzieję odnaleźć jakąś pomocną wskazówkę.
Na burcie pojawiła się następna litera : ,,U”. O krok naprzód nadal było trudno. ,,Jezu” nic mu nie mówiło. Stracił sens w dociekaniach i wymyślankach, które prowadziły do nikąd. Pozostawało jedynie oczekiwanie i nadzieja, że to, co nastąpi będzie zrozumiałe.
— A ja myślę, że on się z nas śmieje — powiedziała Sami usiłując ubrać to zdanie w jak najbardziej poważny i autorytatywny ton.
— Niby dlaczego? — Spytał Tem marszcząc czoło.
— Bo robi z nas idiotów. Zmyśla coś, a my wypalamy sobie mózgi, żeby zrozumieć, co poeta miał na myśli.
Tem wypuścił z siebie powietrze.
— Pani ma rację — przyznał Chamor. — Jesteśmy jeszcze lepsi od tego dziadka. Myślimy, że on jest głupi, a głupi jesteśmy sami tutaj stojąc i medytując. Chodź Elizab, wracamy do miasta — zwrócił się do młodzieńca i skłoniwszy się na pożegnanie ruszył w stronę szosy.
Elizab niezdecydowanie spojrzał na swego szefa i w dół dolinki. Nie mógł ukryć rozterki, która napinała mięśnie jego twarzy. Tem znał ten rodzaj skupienia jeszcze ze studiów, kiedy podchodząc do egzaminów
— on i jego koledzy — stawali się jak wojownicy gotowi do walki lub wręcz przeciwnie — niczym ofiary mające już za chwilę zginąć bez słowa skargi. To napięcie całego ciała było reakcją na wewnętrzną burzę domysłów. I potęgującą się panikę przed nieznanym. Tem miał wrażenie, że ten młody człowiek zaczyna się bać.
— Elizab! — zakrzyknął Chamor widząc, że chłopak nagle ogłuchł, lecz jego nakaz jeszcze przez kilka sekund pozostał bez echa. Dopiero gdy szef zniknął z pola widzenia, Elizab powoli ruszył w ślad za nim.
— To przestało być zabawne — dosłyszał Tem jego cichy komentarz, gdy nagle Elizab przystanął i głośno zapytał:
— Co będzie z nami jeśli on ma rację?
— Nie wierz bujdom chłopcze — odrzekła mu Sami uspokajająco się uśmiechając.
— Mam przeczucie, że to żadne bujdy, proszę pani — jego twarz na krótko przybrała bolesny grymas. Odwrócił się na pięcie i szybkim krokiem podążył za szefem.
— Biedny chłopak — Sami z politowaniem uniosła brwi. — Przejął się tym nie na żarty.
— I chyba ma rację — zgodził się z nim Tem.
— No, coś ty?! — Sami spojrzała na niego w osłupieniu.
— Ty też fiksujesz? Chyba jakieś fluidy ci zaszkodziły, albo Noe jest hipnotyzerem.
— ,,Es” — wtrącił głośno rowerzysta.
— Co? — rzuciła zdezorientowana tym wtargnięciem kobieta.
— Sss — zasyczał rowerzysta wskazując kiwnięciem brody burtę statku. — Następna litera.
— ,,Jezus” — przeczytał głośno Tem. — Wie pan, co to takiego?
— Chyba nazwa własna, ale nie jestem pewien. Chociaż — zatrzymał się niczym samochód przed czerwonym światłem i zamyślił jakby coś, gdzieś w jego pamięci zaświtało. Zmrużył oczy jakby oślepiało go słońce i potarł dłońmi policzki.
— Coś nie tak? — Tem nieco się zaniepokoił tą nagłą zmianą.
Od dłuższego czasu obserwował tego człowieka, który sprawiał na nim bardzo miłe wrażenie. Wyglądał na niecałe czterdzieści lat, dobrze wysportowanej sylwetce, której odpowiedni kolarski strój odejmował kilka lat. Starannie przycięte włosy i wypielęgnowane dłonie dawały powody przypuszczać, że jest zadbanym, ułożonym mężczyzną, pracującym być może gdzieś w biznesie, lub w administracji. To, że zwykł tu przesiadywać dodawało mu odrobinę tajemniczości, tym bardziej, że jego komentarze niosły w sobie znamion a głębokich przemyśleń. On chyba jako jedyny z tej gromadki gapiów zupełnie na serio próbowała dotrzeć do sedna sprawy. Tema również zaczęło to wszystko intrygować. Im więcej myślał o Noem i jego arce, tym większe miał złe przeczucia. Złe, bo przemawiały na jego niekorzyść. Z drugiej jednak strony opieranie się na jakiś poszlakach i domysłach było trochę śmieszne. Bo co miał jako podstawę rozważań? Słowa, statek i czyste niebo. Słowa Noego, który nawoływał do upamiętania, zerwanie z grzechem i przyjście do jego Boga, statek, który z uporem budował jako znak mającego nadejść kataklizmu i niebo, czyste i lśniące błękitem, absolutnie, przynajmniej jak na razie, nie grożące strasznym deszczem. Czy były to poważne przesłanki do bojaźni? Logika mówiła — nie! Ale coś w środku bez ustanku drażniło niepewnością. Bardzo nie lubił niepewności, wręcz jej nienawidził.
— Nie, nie — odpowiedział rowerzysta — Jezus, Jezus Zaczyna mi się coś kojarzyć — powtórzył półgłosem. — To chyba jest imię. Przypominam sobie, że gdzieś już coś takiego słyszałem, albo czytałem.
— Imię, mówi pan — Tem skupił uwagę na białych literach odbijających się od ciemnego tła burty. — A może, jeśli to rzeczywiście imię, będzie miało ono jakieś znaczenie?
— Zupełnie niewykluczone — uśmiechnął się, bo ten pomysł miał w sobie coś mądrego. — Moje znaczy ,,Jahwe jest siłą”. Mam na imię Joel.
Tem przygryzł policzek. Poczuł jakby milimetry dzieliły go od rozwiązania zagadki, ale wciąż nie potrafił przełamać niewidocznej bariery dzielącej jego ciemność od jakiejś uwalniającej światłości, z której istnienia zdawał sobie powoli sprawę. Zwykle przebywając w ciemności, w nieznanym sobie miejscu, człowiek czuje strach przed tymże nieznanym, o wiele większy niż wtedy, gdy słońce rozprasza mrok obcych zakamarków. Teraz właśnie Tem błądził gdzieś blisko małego pstryczka, który rozjaśniłby mu w głowie, ale w owej czarnej, nieprzyjemnej mazi nie mógł go wymacać. Jak dziecko, które za chwilkę miało dostać lizaka, byłby gotów powiedzieć wierszyk, albo śmiesznie podskoczyć, albo wyjawić swoje tajemnice, albo uznać własną głupotę, byleby rozsupłać węzeł jednego , krótkiego wyrazu i poznać znaczenie nazwy ,,Jezus”, czy też może imienia Jezus. Zarówno on, jak i Joel, z całą pewnością wiedział, że ma to kluczowe znaczenie w wyjaśnieniu dziwactwa Noego. Po nadaniu nazwy barce, można było powiedzieć: udajmy się do ,,Jezusa”, zamiast udajmy się do barki, statku, arki, czy jak to dzieło zwać. Był przekonany, że, o to właśnie Noemu chodziło. Nazwa jest nazwą. Nadaje sens i znaczenie, definiuje stworzenie i stworzyciela.
Naraz poczuł się nieswojo. Spojrzał na Sami i natychmiast zrozumiał jaka była tego przyczyna. Dziewczyna stała z boku i niemal z podziwem, zupełnie niczym w dobre dzieło sztuki, gapiła się na niego wytrzeszczając swe niebieskie oczy.
— O co chodzi? — spytał.
— Patrzę, jak ci mózg paruje.
— Odczep się.
— Za chwilę powstanie taka chmura, że będzie niebezpieczna.
Tem miał ochotę pokazać jej język i odwrócić się na pięcie, ale byłoby to mało eleganckie. Nie należał zresztą do ludzi, którzy łatwo dają się obrazić. Gdyby to zrobił, to jedynie dla wyrażenia swej dezaprobaty dla jej wąskich horyzontów myślowych i banalnego braku dobrych manier. Mógłby za bardzo się tym do niej upodobnić, choć z drugiej wszakże strony, było mu jej trochę żal. Jeśli do wszystkiego, co rzeczywiście ważne podchodziła w ten sposób, to marny miała żywot.
— Sami, daj sobie wolne — powiedział łagodnie. — Jeśli cię to nie interesuje, to przynajmniej nie przeszkadzaj
— ,,Nie interesuje”, ,,nie przeszkadzaj”?! Za kogo mnie masz?! — kobieta obruszyła się jakby nie na żarty.
— Zachowujesz się nieprzyzwoicie! Jak dziki osioł w muzeum! — skwitował ją jednoznacznie.
Zaniemówiła. Jej średnio-blada do tej chwili twarz przybrała barwę dojrzałego pomidora. Zaciśnięte usta niemal zsiniały, a pięści gotowe były do zmasowanego ataku. Patrzyła na niego jakby chciała porazić z oczu błyskawicami. Ta zniewaga była szczytem impertynencji , w dodatku w obecności osoby trzeciej, która właśnie parsknęła śmiechem.
— Dziki osioł, tak?! — Warknęła przez zęby. — A pan z czego rży?
— Przepraszam — Joel z trudem się opanował. — Jesteście państwo oryginalną parą. Musicie się bardzo lubić.
Sami była już gotowa zwrócić swój impet przeciw nowemu przeciwnikowi, ale ten ukłuł ją niczym cieniutka igła nadmuchany balon. Zamiast eksplodować, poczuła, że uchodzi z niej złość. Spojrzała Temowi w oczy i nie dostrzegła tam tego czym sama wionęła. Tem z całą pewnością był poirytowany, ale nie pałał żądzą uśmiercenia jej. Być może przesadziła z uszczypliwością, ale jednego była pewna: przypadek Noego to psychiczne skrzywienie. Niemal wszystkie religie miały swoich dewiantów, co w jego przypadku było aż nadto wyraźne. Dziwiła się, że tak rozważny człowiek jak Tem, bardzo łatwo dał się zbałamucić. Surowość osobowości Noego mogła być myląca. Sprawiał momentami wrażenie wiekowego mędrca, ale na zdrowy rozum biorąc, wszystko naraz było bezsensowną brednią. Jeśli Noe jednak był przy zdrowych zmysłach, z całą pewnością zasługiwał na wyrok sądowy za sianie niepokojów społecznych, a już na pewno za ogłupianie jej
przyjaciela.
— Noo taaak — powiedział Joel przeciągle i powoli podniósł się z miejsca.
— Wymyślił pan coś? — Temowi zabiło mocniej serce.
— Nie — Joel musiał go rozczarować, gdyż nic nie wymyślił. Szczerze mówiąc miał już dość kombinowania. Zmęczyło go przeciągające się: a może to, a może tak, a może inaczej. Doszedł do prostej konkluzji, że najszybciej i najpewniej zrozumie cokolwiek sięgając do samego źródła zamieszania.
— Zejdę na dół — powiedział nie odrywając wzroku od stojącej w dolince arki.
— Chce pan tam iść?! — zapytała z niedowierzaniem kobieta.
— A co w tym takiego strasznego? — odparł rowerzysta nieco zaskoczony.
— Oczywiście nic, ale
— Przecież nie są trędowaci — przerwał jej zaraz.
— W rzeczy samej, że nie są
— Ani nie gryzą.
— Chyba nie
— Więc dlaczego miałbym tam nie pójść?
— To trochę śmieszne — wyjaśniła w końcu Sami.
— A tak — Joel pokiwał ze zrozumieniem głową. — trzeba mieć odrobinę odwagi, żeby tam zejść i pasować się na kretyna jak oni. Przecież to nie są normalni ludzie, tylko religijni fanatycy, samozwańczy prorocy, jakich dookoła niemało. Może ich pani definiować, jak się tylko podoba, ale z całą pewnością nie jest pani w stanie wpłynąć swoimi dywagacjami na przyszłość ani w tę, ani w tamtą stronę. Owoce życia mówią o tym, kto w co wierzy i jak. Powoli wolę zostać dobrze żyjącym głupcem, niż zaśmieconym mądralą.
Zapanowała cisza. Sami stała z otwartymi ustami i myślała, a Joel
sięgnął do roweru po bidon z napojem. Tem zacisnął zęby i wlepiwszy wzrok w ziemię kopał czubkiem buta dziurę w miejscu wolnym od trawy. Przypomniał sobie, że już ktoś tak to tu robił i chyba musiał czuć się podobnie.
Noe wraz z synami zrobili sobie chyba jakąś przerwę, gdyż plac
budowy zupełnie opustoszał. Arka wyglądała coraz okazalej. Nie była z całą pewnością dziełem sztuki okraszonym rzeźbami i malowidłami, ale stanowiła solidny kawał dobrej roboty. Była prosta i mocna, bez zbędnych dodatków, które niczemu by nie służyły, ale gdy się jej dokładniej przyjrzeć, robiła wrażenie. Była duża i pojemna, gotowa zabrać na swój pokład pragnienie życia i dać przetrwanie. Musiała znieść wszystko, każdą przeciwność, wichry i burze, najgorsze nawałnice, chronić przed wodą z góry, dołu i boków, by spełnić zadanie, do jakiego ją powoływano. Była więc owocem dbałości o każdy szczegół, każde łączenie, dobrze dobrany materiał i jego szlif. Precyzja wykonania stanowiła niezbędny warunek właściwego funkcjonowania i spełniania swej roli — ratunku i wybawienia od śmierci.
Joel, ugasiwszy pragnienie, odłożył plastikową butelkę na swoje miejsce i głęboko westchnął. Zbocze, po którym miał zejść w dół, nie nastręczało najmniejszej trudności, ale mimo to czuł łomotanie w piersiach. Przypomniała mu się chwila, kiedy jako świeżo upieczony magister wybierał się na pierwszą w życiu rozmowę z nowym szefem, który miał opinię strasznego okrutnika. Wiedział wtedy, że tak naprawdę nic mu nie grozi, ale świadomość tego spotkania nie była szczególnie przyjemna. Przepaść dzieląca wystraszonego młodzika od starego wyjadacza twardą ręką kierującego pracownikami przypominała mu starcie bokserów wagi piórkowej i super ciężkiej. Obecnie wiedział, że wyolbrzymiał całą ówczesną sytuację, ale wtedy trudno było o niewymuszony uśmiech na twarzy.
Teraz miał podobne wrażenie. Być może nie tak drastyczne, ale z całą pewnością widział siebie dużo mniejszym od Noego. Imponowała mu siła charakteru i pokora z jaką znosił wszelkie drwiny i obelgi rzucane pod jego adresem. Wielokrotnie słyszał niewybredne komentarze i głośne okrzyki gapiów, które z całą pewnością docierały do pracujących ludzi, nie wywołując najmniejszego agresywnego odruchu, czy choćby próby obrony. Sam niejednokrotnie powiedziałby kilka słusznych zdań dla utemperowania ludzkiej głupoty, a Noe w milczeniu patrzył na rój bzyczących i kąsających językami dzikich os, niemal bez ustanku kręcących się na ,,widokowym” pagórku. Jego cierpliwość była godna podziwu i naśladowania. Joel przestał uważać Noego za człowieka niespełna rozumu już jakiś czas temu. Także nie widział w nim fanatyka religijnego, ani kogoś w tym rodzaju, ale zaczynał dostrzegać coś zupełnie innego. Domyślał się, że sił dodawała mu prosta, acz rzetelna wiara. Nie coś na pokaz, dla zaznaczenia swej wartości i pozycji, ale wiara wyrażona praktycznym życiem, dostosowaniem codzienności do wyznaczonych norm i przestrzeganie określonych zasad. Prawdziwą wartością dla Noego musiało być to, co usłyszał, lub wydawało mu się, że usłyszał od samego Boga. O ludzkie opinie nie było sensu nawet pytać. Joel widział jak bardzo one u niego się liczą.
Teraz krok po kroku rozumiał różnicę pomiędzy głupotą, bez wysiłku osądzaną przez pospólstwo, a wiarą, tak łatwo z nią myloną. Aby mieć w tym pewność, chciał osobiście poznać człowieka pełnego głupoty dla świata, lub wiary dla Boga i dzieło jego wiary — arkę o nazwie ,,Jezus”. Bez względu na to, co mogło pomyśleć o nim tych dwoje ludzi, a nawet jego rodzina, chciał poznać prawdę. Prawda miała znaczenie i dawała wolność. Tego gdzieś w głębi duszy pragnął od dawna.
Zebrał się w sobie i ruszył w dół.
— Do zobaczenia — powiedział na pożegnanie. — Proszę jeszcze raz przemyśleć wszystko od początku.
— To i tak bez sensu — stwierdziła kobieta i machnęła ręką.
Tem z zasępionym wyrazem twarzy patrzył na odchodzącego rowerzystę. Chyba musiał spróbować zacząć od nowa — rozważyć, co przemawia na ,,tak”, a co na ,,nie”. Zbadać zasadność sprzeciwów i siłę argumentów. Na razie widział pewną dozę surrealizmu w tym bałaganie, ale z doświadczenia artysty wiedział, że z niego właśnie lubi rodzić się coś pięknego, a i nierzadko mądrego. Potrzebna była jedynie cierpliwość i odpowiednia wrażliwość, a czas robił swoje. Nawet z karkołomnych pomysłów udawało się nieraz sklecić nieprzemijającą wartość.
Biorąc pod uwagę cały wachlarz aspektów problemu, Tem zwyczajnie się wzdrygnął. Gdyby można było znaleźć się gdzieś pomiędzy opozycyjnymi drużynami, byłby nieco spokojniejszy. Wiedział jednak z całą pewnością, że albo opowie się za jednym, albo za drugim. Wejść na pokład ,,Jezusa” znaczyło stracić szacunek u ludzi i (być może) uratować życie. Powrót do miasta to kariera filmowca, lub pokarm dla rybek. Rozumując większościowo, powinien usłuchać głosu Sami, idąc natomiast za Joelem, wstąpiłby na wąską ścieżkę czegoś absolutnie nowego, dla jego systemu wartości niewygodnego, ale kto wie, czy nie lepszego?
— Idziesz? — spytała Sami.
Musiał coś zdecydować. Nieszczególnie lubił rozdroża w swoim życiu. Miał przeczucie, że kiedy wróci do miasta bardzo ciężko będzie przyjechać tu jeszcze raz. Ale w natłoku myśli, jakie nim teraz miotały nie był w stanie rozsądnie i rzeczowo wszystkiego ocenić. Kilka dni powinno wystarczyć, by podjąć właściwą decyzję.
Dziewczyna zmierzając już ku szosie rozpuściła długie lśniące włosy i pokręciwszy głową wzburzyła je niczym fale morskie. Tem ciężko westchnął. Patrzył to na jej zgrabną figurę i płynne ruchy, to na rozciągającą się w dole kotlinę z ciemną bryłą statku. Nikt za niego nie mógł wybrać. Nikt inny też nie mógł nieść za niego konsekwencji wyboru, który w tej chwili podejmował. Sami coraz bardziej się oddalała. Zaczynał już odczuwać napięcie graniczące z bólem, gdy jego nogi ruszyły z miejsca w ślad za dziewczyną, którą chyba kochał. Wcześniej nie był w ogóle przekonany o tym uczuciu, lecz nagle coś zabłysnęło w nim jak ostateczny argument. Skoro ją kochał, czy mógł ją tak zostawić?
Joel był bardzo blisko swego celu. Zbocze łagodnie przechodziło we względną płaszczyznę upstrzoną tu i ówdzie delikatnymi kopczykami ziemi i kamieni ozdobionymi zielonymi krzewami, których dużo więcej upodobało sobie to miejsce niż okoliczne wzniesienia. Z każdym krokiem zbliżał się do czegoś niesamowitego, tak przyjemnie tajemniczego i odkrywczego, że włosy jeżyły się na nim pod wpływem przenikających dreszczy. Przed nim rósł coraz większy pomnik nadludzkiego wysiłku i wytrwałości, który odsłaniał z każdym metrem swoje detale, z daleka zupełnie niedostrzegalne. Któryś z pracujących synów znieruchomiał z uniesioną w górę siekierą i powoli prostując się spoglądał jakby z niedowierzaniem w jego stronę. Joel widząc jego zdziwienie uśmiechnął się. Na jego miejscu z całą pewnością wyglądałby tak samo. Tamten nagle zerwał się z miejsca i zniknął w środku arki, po czym po kilku sekundach pojawił się ponownie, lecz już nie sam. Zaraz za nim wyszedł Noe. Joel widział na jego twarzy uważne skupienie, ale im mniejsza dzieliła ich odległość, tym bardziej ta twarz wydawała się być radośniejszą. Po chwili obok głowy rodu zebrali się już wszyscy członkowie rodziny, by przywitać gościa. Joel zaczął cieszyć się jak małe dziecko. Miał ochotę podskoczyć, że po tak długim czasie rozważań i domysłów, będzie mógł skonfrontować plotki z rzeczywistością, kłamstwa z prawdą, swoje niedowiarstwo z kimś, kto miał wiarę. Będzie mógł sprawdzić u źródeł, jaki smak ma czysta woda, pozbawiona osadu niezliczonych rur. Teraz widział jak twarze stojących naprzeciw ludzi jaśnieją czymś dziwnym, nieuchwytnym szczęściem mimo trudu pracy.
Będąc już na odległość rzutu kamieniem od Noego, Joel zorientował się, że wszyscy patrzą gdzieś dalej ponad nim samym. Stanął i odwrócił się, by sprawdzić, co się stało. Ze szczytu widokowego pagórka schodził ktoś jeszcze. Joel uśmiechnął się i ścisnął radośnie pięści. Tem również potrafił wybrać.