Drugi raz

Drugi raz

Pomyślałem, że trafił we mnie piorun. Błysk światła był tak intensywny, że natychmiast przesta­łem widzieć i utraciłem wszelkie inne cielesne doznania. Moje zmysły uciekły gdzieś w popłochu i znalazłem się w totalnym bezładzie.

Ogarnął mnie strach, bo niemal natychmiast pojawiła się myśl o śmierci. Ciemność, brak czucia i przerażenie. Tak pewnie wygląda śmierć. Byłem w jakiejś nicości, pozbawiony jakiegokolwiek oparcia, punku odniesienia i doznań, które towarzyszyły mi przez całe życie. Chciałem coś powie­dzieć, ale żadne słowo nie mogło opuścić moich ust. Nie wiedziałem, czy w ogóle je mam. Byłem bez ust, bez rąk i nóg, choć jednocześnie pojawiło się jakieś dalekie wrażenie, że są na swoim miej­scu, że one mnie nie zostawiły jak zmysły.

Bałem się coraz bardziej. Nie mogłem stąd uciec, nie mogłem powiedzieć, że już dość, że już się w to nie bawię. Nic nie było zależne ode mnie. Jeszcze do niedawna to ja decydowałem o większo­ści spraw, które mnie dotyczyły, ale to się skończyło tak niespodziewanie, jakby uderzył piorun z jasnego nieba. Żadnej zapowiedzi, żadnego uprzedzenia, a byłem przecież zbyt młody, żeby umie­rać!

– Boisz się… – usłyszałem tak nagle i tak blisko, że gdybym mógł, na pewno bym odskoczył z przerażenia.

– Kto mówi? – krzyknąłbym, ale zdolny byłem jedynie do krótkiej myśli.

– Twoje doznania nie są śmiercią, którą wyobrażałeś sobie jako śmierć. Wszystko, co teraz cię ogarnia, jest istnieniem, choć nie ma życia.

– Kto mówi!?

– Będę dla ciebie promieniem światła w nocy. Otworzę twoje oczy i od teraz będziesz widział więcej.

– Kim jesteś?

– Przyjdzie czas i zrozumiesz, kim jestem. Teraz wystarczy, że będziesz miał we mnie Promień Światła. – Głos był zdecydowany, mocny, jednoznacznie brzmiący.

Przerażenie mnie nie opuszczało. Dalej wokół panowała niezgłębiona ciemność. Dalej nie mo­głem czuć samego siebie. Dalej byłem zawieszony w niewiadomej próżni, która wprawiała w pa­niczną chęć uczepienia się czegoś namacalnego.

– Ludzie myślą, że śmierć to zupełny rozpad i brak czegokolwiek, ale to tylko puste myśli, które chcą uciec przed rzeczywistością. Ludzie boją się rzeczywistości, bo ona odbiega od ich poczucia przyjemności i wyobrażeń o zaspakajaniu potrzeb. Dlatego stworzyli swoje pojęcie życia i sposoby jego realizacji. Nie rozumieją jednak, czym życie jest naprawdę, czym jest Prawdziwe Życie. A Prawdziwe Życie to nie jedynie biologiczne oddychanie, jedzenie i chodzenie. Prawdziwe Życie za­wiera te formy, ale nie ogranicza się do nich. Ono wybiega daleko dalej poza fizykę i poza ludzkie wyobrażenia. Dotkniesz czegoś, co niedotykalne. Otwórz swoje serce i patrz!

***

Wessane w płuca powietrze zaświszczało niczym para w gwizdku czajnika. Drgnąłem. Poczułem zimno, przenikliwe i dziwnie przyjemne, bo oznaczało, że wróciło czucie w ciele. Zaraz potem uświadomiłem sobie, że wrócił też zmysł węchu. Miejsce, w którym byłem, cuchnęło. Smród był porażający i coś mi przypominał. Po chwili wiedziałem już co, ale z całą stanowczością nie dowie­rzałem. Gwałtownie otworzyłem oczy. Moje przeczucie okazało się rzeczywiste, a zimno natych­miast przestało być przyjemne. Wręcz odwrotnie. Napawało nowym przerażeniem. Błyskawicznie spojrzałem przewracając oczami w prawo i lewo. Białe kafelki, do połowy zamalowane na biało okna, jakaś gumowa kotara i wymierzona we mnie lampa. Ruszyłem skostniałymi palcami i zgią­łem łokieć. Ledwo zgiąłem. Byłem tak zesztywniały, że to niewielkie drgnięcie mięśni sprawiło mi ból. I głowa. Jak bolała! Strasznie i rozdzierająco. Dotknąłem wierzchem dłoni uda. Wtedy dotarło do mnie coś jeszcze: nie miałem spodni. Chciałem podnieść głowę, żeby spojrzeć na siebie, ale ważyła chyba całą tonę. Może chwilę poczekam, nabiorę sił i spróbuję jeszcze raz? W środku cały się trząsłem. Na zewnątrz nie wiedziałem, bo nie czułem swojego ciała tak, jak niegdyś. Zamknąłem powieki. „Otwórz swoje serce i patrz!” – przypomniałem sobie ostatnie zdanie, które wypowiedział do mnie Głos. To chyba jakiś sen. Obrzydliwy sen. Zaraz się obudzę, bo budzik zagra swoją melodię i stwierdzę, że już po wszystkim… Ale zimno. Na pewno wystarczy naciągnąć na siebie kołdrę i na chwilę poczekać, aż ciepło rozleje się po skostniałych członkach i wróci swoboda poruszania.

Otworzyłem oczy. Przerażenie dopadło mnie na nowo. Lampa nade mną tkwiła na swoim miej­scu i nie była moją lampą. Co ja tu robię?! Znów spróbowałem się poruszyć. Tym razem drugą ręką. To samo. Całkiem sztywna. No, może nie całkiem, bo jakieś minimalne drgnięcie nastąpiło. Wziąłem kilka głębszych oddechów. W głowie jakby mnie ktoś kopał od wewnątrz. Jaki ból… W życiu tak mnie nie bolała. W życiu… Właśnie… Ten smród…

Postanowiłem zrobić inaczej. Napiąłem mięśnie. Tak mi się przynajmniej wydawało. Powoli. Kilka razy. Przerwa i znów kilka. Tak jeszcze raz i raz… Nie wiem, jak długo to trwało, ale czucie zaczęło powracać. Powolne zgięcie łokcia. Potem drugiego. Palce obu dłoni zwinęły się w pięści i wyprostowały. Poruszyłem stopami. Zgiąłem kolana. Na twarzy poczułem coś cieplejszego. Z oczu popłynęły łzy i ściekały cienkimi strużkami ku uszom. Cierpiałem jak nigdy dotąd. Zawsze wyda­wało mi się, że jestem twardy, że nic mnie nie złamie. Żadnego cierpienia nie okazywałem na ze­wnątrz, ale to mnie przerosło, wręcz zmiażdżyło… Miałem „ochotę” zawyć, ale z gardła wydobyła się tylko jakaś parodia dźwięku. W głowie jeździł czołg i co rusz strzelał wprost w ośrodek nerwo­wy. Czy ktoś mi pomoże?!

Musiałem odpocząć. Zamknąłem oczy. Kiedyś, gdy byłem mały, podczas nierozważnej zabawy wpadłem do lodowatej wody. Był luty. Wraz z grupką dzieci pływałem na lodowych krach, które powstały w zalanym wodą fundamencie niedokończonego, mieszkalnego bloku, który miał stanąć pośrodku sporego osiedla. Odbijając się od muru długim i zbyt dla mnie ciężkim drągiem, nie utrzymałem równowagi i dałem nura do mętnej, wywołującej dreszcze na sam widok wody. Wszy­scy dokoła patrzyli, jak walczę o przeżycie. Nikt nie miał odwagi pomóc. Nie bardzo pamiętam, jak udało mi się wyjść, ale dobrze utkwił mi w pamięci pasek ojca, który dla rozgrzewki przetrzepał mi skórę. Gdyby teraz tu był i choćby tak rozgrzał… Wtedy ryczałem wniebogłosy, teraz byłbym wdzięczny. Mama otuliłaby mnie ciepłym ręcznikiem i dała gorącej herbaty.

Otworzenie oczu brutalnie przywróciło mnie do rzeczywistości. Lampa gapiła się na mnie mil­cząco, ale sprawiała wrażenie kpiącej z moich rozterek. Z całą pewnością miała inny punkt widze­nia, szerszą perspektywę… i więcej wiedziała, co się stało niż ja. Wciągnąłem śmierdzące powietrze i ponowiłem próbę podniesienia głowy. Wytrzymałem może dwie sekundy, po czym spotęgowane dudnienie w czaszce na powrót przybiło mnie do miejsca, na którym leżałem. To jednak wystarczy­ło. Teraz nie miałem wątpliwości: byłem zupełnie nagi. Lampa pewnie ze mnie się śmiała, ale jako dobrze wychowana nic nie zdradzała. Kto mnie rozebrał? Dlaczego? Natalio! Natalka! Natuś! Gdzie jesteś? Dlaczego na to pozwoliłaś? Moja żona, gdzie ona jest? Dlaczego mnie nie okryje? Dlaczego nie przytuli? Dlaczego nie ogrzeje?… Jak boli!… Czołg znów wypalił. I to nie raz… Zma­gając się z odrętwieniem, udało mi się złapać dłońmi włosy. Przesunąłem palce na czoło i schowa­łem w nich twarz. Lodowatość powoli ustępowała. Ból nie. Coraz mocniej oplatał mnie pajęczyną zniechęcenia. Chciał, żebym się poddał, żebym się załamał… Może tam, gdzie było tak ciemno, był lepszy świat? Tam nic mnie nie bolało, nic nie czułem. Nie! Tam bałem się, byłem przerażony bar­dziej niż teraz. Tutaj widzę, z czym muszę się zmagać. Tam była wielka niewiadoma, coś, co mogło mnie dopaść z każdej strony i nic bym nie poradził. Czy teraz sobie poradzę? Muszę. Muszę! Na­piąłem się cały i bez względu na wszystko, podniosłem na łokciach. Usłyszałem chrapliwe stęknię­cie. Moje własne. Potem jęk. Też mój…

Prosektorium. Raz w życiu byłem w takim miejscu, ale dokładnie zapamiętałem upiorny zapach i przygnębiające otoczenie. Wtedy chciałem jak najszybciej stamtąd uciec, ale musiałem zidentyfi­kować ciało przyjaciela, potwierdzić jego tożsamość. Zrobiłem to i uciekłem. Teraz sam znalazłem się w takim miejscu. Zrobiło mi się słabo. Ledwo podparłem się wątłymi ramionami. Siedziałem na wykafelkowanym stole, którego krawędź stanowiła wąska rynienka. Obok stał metalowy stolik na kółkach, a na nim w metalowej brytfance narzędzia: skalpel, młotek, dłuto, piła. Wszystko błyszczało nierdzewną stalą. Pod spodem jeszcze inne narzędzia. Elektryczne. Obok wiadro z wodą. Dopadły mnie mdłości. Ślina napływała do ust i ciężko było ją przełykać. Przeznaczenie tych narzędzi było dla mnie jasne. Byłem przygotowany do sekcji zwłok. Moich własnych… zwłok. Wtedy uciekłem, teraz nie było to już takie proste.

Przesunąłem się na skraj mojego „madejowego łoża” i opuściłem nogi ku podłodze. Po całym ciele przebiegały fale dreszczy. Drżałem z zimna i nieustającego przerażenia. Czaszkę rozsadzało narastające pulsowanie. Skąd się tutaj wziąłem? Nie pamiętałem nic. Ważne jednak było to, że żyję. Ta ciemność… nie chciałbym tam wracać. Głos… Tak, Głos obiecał, że coś zobaczę, że stanie się dla mnie Promieniem Światła. Nie wiedziałem, co to oznacza, ale wiedziałem, że moje dotychczasowe życie ulegnie zmianie, że już nie będzie takie, jak do tej pory…

Musiałem się na coś zdecydować. Nie mogłem tak siedzieć bez końca. Jeśli tu zostanę, czeka mnie śmierć z wychłodzenia. Śmierć z wychłodzenia… Zaśmiałem się. Tak ledwo, bo nie było mi do śmiechu, ale jednak. Przeżyć swoją śmierć i umrzeć przez zamarznięcie. To byłoby zabawne. Kawał roku. Ciekawe, czy na pierwsze strony gazet?

Popatrzyłem w dół. Znów musiałem przełknąć ślinę. Gardło też mnie bolało. Nie to jednak było istotne. Przy obecnym stanie mojego ciała, opadnięcie na podłogę równało się ze skokiem z trzecie­go… czwartego piętra. Nie miałem szansy ustać na nogach. Zastanawiałem się, czy dam radę. Głównie jak zareaguje na zderzenie z ziemią moja głowa. Cokolwiek mi się przydarzyło, była naj­bardziej poszkodowana. Miałem do wyboru: siedzieć tu i czekać na czyjeś zmiłowanie albo spróbo­wać dać komuś znać, że tu jestem i… umieram z zimna. Spojrzałem na gumową kotarę i oceniłem odległość. Jeśli przesunę się nieco, będę miał szansę się jej złapać, jeśli ręce wytrzymają, jeśli kota­ra wytrzyma. Dużo tych „jeśli”, ale wybór nasuwał mi się tylko jeden. Zsunąłem się powoli na pod­łogę. Dotknąwszy kafelek, odepchnąłem się od krawędzi stołu i zrobiłem krok do przodu. Zaraz wyciągnąłem ramiona, żeby złapać się kotary. Kiedy tylko palce opuszkami dotknęły jej śliskiej po­wierzchni, zgiąłem je. Nie miałem jednak siły. Kolana samoistnie ugięły się i całym ciałem runąłem przed siebie. W bezwarunkowym odruchu usiłowałem znaleźć w kotarze oparcie, ale bez skutku. Kiedy uderzałem o ziemię, znów błysnęło światło. Przypomniało mi się! To nie był piorun, ale sa­mochód. Ostatnią rzeczą, jaką widziałem, zanim nadeszła ciemność, były reflektory samochodu, który we mnie uderzył…

Gdzieś z oddali dobiegł do moich uszu huk. W mojej głowie rozległ się wielokrotnym, strasznie bolesnym echem. Zaraz potem jakiś głos. Nie tamten z ciemności. Inny. Jakby zniekształcony, przy­tłumiony, ale bardziej ludzki i groteskowy…

– Panie doktorze, panie doktorze! Szybko! Pański trup uciekł!

Dźwięki mieszały się… Coś nade mną zamajaczyło… Czarna plama przesunęła się przed oczami. Potem zobaczyłem skrawek podłogi i jakiś but. Całkiem blisko. Czaszka rozrywała się od środka. Przez moment potrafiłem wychwycić czyjeś szybkie kroki. Bardzo szybkie. I nowy głos:

– O mój Boże! On żyje!

Dobra nowina… Ktoś stwierdził, że żyję…

– Pędź do telefonu i dzwoń na intensywną! Niech zaraz dawają tu anestezjologa z ekipą!Prędko!

Słońce znowu zgasło.

***

Przebłysk światła był ciepły i sprawiał miłe wrażenie. Powoli wracała świadomość i poczucie realności. Ciemność… Głos… Lampa… Zimno… Strach… Przerażenie… Ból… But… Wołanie… Białe ściany… Wspomnienie wracało mnogością wirujących obrazów i bełkotliwych dźwięków. Co się stało? Samochód… Gwałtownie hamujący i uderzenie głową o szybę… Potem czarny asfalt i ciem­ność. Następne pojawiło się przerażenie. Straszne przerażenie, że nie żyję, że już koniec, że nic nie da się cofnąć… i konsternacja, że jestem tego świadomy. Wcześniej byłem przekonany, że śmieć to nieistnienie i swoisty ratunek od codziennych problemów. Niektórzy zabijali się sami, żeby tak przed nimi uciec, ale teraz wiem, że to bez sensu, że tak się nie da… Religie głosiły, że po śmierci jest inne życie. Nie wierzyłem. Dla mnie były to bajki, które miały na celu manipulowanie ludźmi. Strach przed śmiercią wymuszał określone zachowania, wyciągał pieniądze z portfeli. Bywali też ludzie, którzy śmierci się nie bali. Mówili, że wierzą. Tych traktowałem jako naiwnych, śmiesz­nych… Teraz nie miałem odwagi takimi sądami ich poniżać. Teraz wiedziałem, że coś w ich wierze jest. Słyszałem Głos. Nikogo nie widziałem, ale Głos był realny i jego brzmienie wyraźnie tkwiło w mojej pamięci. Głos twierdził, że coś zobaczę. Czy byłem na to gotowy? Musiałem się o tym prze­konać. Nie wiedziałem, kto do mnie mówił, ale był wystarczająco przekonujący. A jeśli to Bóg?… Nie miałem innego wyjścia, musiałem zdać się na kolejny bieg wypadków, który będzie weryfiko­wał moje dotychczasowe życie i przekonania. Spodziewałem się, że będzie to bolesne… Jeśli na­prawdę usłyszałem Boga, to… to… sam nie wiem…

Ból. Nagle odkryłem coś zdumiewającego! Głowa nie bolała. Koszmarny, przejmujący ból mi­nął! Jaka ulga. Nikomu nie życzyłbym takiego cierpienia. No może tym, którzy znęcają się nad in­nymi, nad dziećmi. Tacy mogliby tak mieć cały czas. Należałoby się im porządnie pocierpieć!

Odetchnąłem z ulgą. Jakże człowiek nie docenia chwil, kiedy jest zdrowy i nic go nie boli, nic nie dolega. Dopiero gdy zaczynają się problemy, zauważa, co utracił i często jest zbyt późno. Zna­łem takich, którzy drżąc o swoje zdrowie, zwracali się, jak mówili, do Boga, stawali się gorliwi, ale potem, kiedy wszystko wracało do normy, na powrót robili się zwykli, normalni na własną miarę. Takich obłudników nie lubiłem. Bardziej ceniłem ludzi, którzy w swojej wierze byli stali bez względu na okoliczności. Choć nie zgadzałem się z ich przekonaniami, robili na mnie pozytywne wrażenie, mimo tej śmiesznej naiwności, z jaką traktowali większość spraw.

Cieszyłem się, że ból zniknął i dotarło do mnie, że minęło jeszcze coś, co przecież tak bardzo dokuczało: zimno. Nie było mi już zimno. Wręcz odwrotnie: bardzo przyjemne ciepło rozlewało się po całym ciele. Kiedyś było zwykłe, prawie niedoceniane, teraz bardzo przyjemne. Zdarzało mi się wiele razy zmarznąć, nawet tak „na kość”, ale nie można było tego porównać z tym trupim, obrzy­dliwym odrętwieniem.

Powoli byłem pewien, że czucie odzyskałem we wszystkich członkach. Nie chciałem już wracać do chwili, kiedy przebudziłem się w prosektorium… Nikt nie będzie wiedział, jakie to uczucie, jeśli sam tego nie przeżyje. A przeżyło pewnie niewielu, więc miałem ten zaszczyt…

Chyba się uśmiechnąłem. Poruszone mięśnie twarzy zaraz odkryły coś obcego. W moim nosie tkwił jakiś przedmiot. Zaraz potem do uszu dotarł dźwięk. Pojedynczy. Dość wysoki. Cisza. Znów ten sam dźwięk. Cisza. Kolejny raz. W regularnych odstępach. Świadomość obecnej sytuacji docie­rała do mnie kolejnymi bodźcami. Zdałem sobie sprawę, że leżę na lekko pochyłej płaszczyźnie z obróconą w bok głową. Oddychało mi się bardzo swobodnie i tak jakoś… świeżo, ale coś uwierało za uchem. „Pikanie” podejrzanego dźwięku było monotonne. Być może uchylenie na moment choć jednej powieki rozwikłałoby zagadkę. Nie miałem jednak na to ochoty. Byłem wiotki i bezsilny. Wolałem odpocząć. Tyle wrażeń na raz wprawiało w dziwne poczucie zmęczenia.

Nagle przyszedł niepokój. Krótka myśl, która otrzeźwiała. W prosektorium byłem zupełnie nagi. Odgłos jakiegoś aparatu jakby nagle przyspieszył. Na ułamek sekundy uniosłem lekko powieki. Ulżyło. Byłem przykryty białym prześcieradłem. Dźwięk wracał do swojej poprzedniej częstotliwo­ści. Pomyślałem, że jedno z drugim ma jakiś związek. Wtedy zdałem sobie sprawę, że do piersi w kilku miejscach mam przyklejone czujniki monitora. Pewnie sprawdzał pracę serca. Na twarz dano mi rurki, które doprowadzały tlen do oddychania, jak jakieś wąsy zaczepione o uszy. I jeszcze coś. Zaraz zrobiło mi się głupio, bo naruszanie intymności zawsze przyprawiało o wstyd. Założony cewnik był koniecznością i miał na celu uchronienie przed bardziej przykrymi konsekwencjami, więc z uczuciem, że go mam, powinienem się pogodzić… Musiałem odpocząć.

Nie wiedziałem, jak długo spałem, ale byłem pewien, że tym razem nie straciłem przytomności. Miałem sen. Widziałem Natalię, która uśmiechnięta szła obok i zbierała kwiaty. Spacerowaliśmy po łące pełnej przebiśniegów. Wydawało mi się to dziwne, bo otaczające łąkę drzewa miały złocisto­brązowe liście, zupełnie jakby nadeszła jesień. Skąd więc przebiśniegi?… Więcej nie pamiętałem. Może to taki krótki sen o żonie, za którą tęskniłem i kwiatach nie w porę…

Przestraszyłem się! Coś zaczęło ściskać moje ramię. Z coraz większą siłą, jakby chciało zgnieść mi kości. Zaraz potem głowa obróciła się w drugą stronę. Nie sama. Otworzyłem oczy bez namysłu. Tuż obok stała kobieta. Patrzyła obok, a nade mną trzymała wyciągniętą rękę. Na dłoni miała lateksowe rękawiczki. To one były dla mnie takie nieludzkie. Drgnąłem. Uścisk na ramieniu ciągle się wzmagał. Kobieta spojrzała na mnie. Miała pogodną, ładną twarz, na której zaraz pokazał się serdeczny uśmiech.

– Dzień dobry – powiedziała tak normalnie i miło, jakby właśnie spotkała kogoś znajomego na ulicy. – Proszę się nie bać. Zmierzę ciśnienie i zaraz zawołam lekarza.

W gardle pojawił się skurcz, a do oczu bezwiednie napłynęły łzy. Jej ciepły głos wzruszył mnie do głębi. Tych kilka prostych słów uznałem jako pierwszy kontakt z normalnym światem, jako rze­czywisty powrót do życia.

– Bardzo się cieszymy, że pan odzyskał przytomność – dodała, po czym nachyliła się nade mną, by otrzeć wilgotne policzki. – I widzę, że pan też się cieszy…

Chciałem powiedzieć, że bardzo, że dano mi drugą szansę, że wszystko będę teraz robił inaczej, choć nie wiedziałem jeszcze, jak powinienem. Nic z tego nie przeszło jednak przez moje gardło. Totalna suchość uwięziła słowa i zdołałem jedynie nieznacznie uchylić usta.

Pielęgniarka była profesjonalistką. Natychmiast pojęła w czym rzecz.

– Zaraz przyniosę coś do picia.

Mankiet ciśnieniomierza zrobił się ledwo odczuwalny. Poszła. Rozejrzałem się. Sala była dys­kretnie oświetlona. Można przy takim świetle swobodnie zasnąć, ale jednocześnie nie tracono pa­cjenta z oczu. Naprzeciw mojego łóżka przeszklona ściana, a za nią dyżurka pielęgniarek. Po pra­wej na poły zwinięty parawan. Być może za nim leżał ktoś jeszcze. Z drugiej, na stoliku stała apara­tura, która wydawała „pikające” odgłosy. Wychodzące z niej przewody podłączono właśnie do mnie. Nie wyglądało to dobrze, ale jedno przemawiało na korzyść: pilnowano mnie, bym przy ży­ciu pozostał.

Przez moment „stałem obok” i patrzyłem na to wszystko jak na jakiś telewizyjny dramat, które­go bohater przeżywa najgorsze chwile swojego istnienia. Pomysł, by przełączyć kanał na lżejszy, najlepiej komediowy, nie wypalił.

Westchnąłem. Nie było innego wyjścia. Trzeba było jakoś to znieść, przetrzymać, przyjąć bez zastrzeżeń. Kiedy człowiek narzeka i jęczy, jest mu o wiele trudniej. Wobec jednej osoby nie potra­fiłem jednak odgonić poczucia żalu.

Natalio, jak ja chcę cię zobaczyć… Ty także musiałaś przeżyć koszmar.

Nasze trzyletnie małżeństwo tak nagle się skończyło. Nie mieliśmy jeszcze dzieci, chociaż Nata­lia chciała. Teraz nie wiem, czy to dobrze, czy też źle. Być może patrząc na dziecko, widziałaby mnie… Kiedy dziecka nie ma, pozostają tylko zdjęcia i powoli zacierające się wspomnienia. Chyba jednak byłoby lepiej, gdybyśmy się postarali, gdybym spełnił jej marzenie… Zamknąłem oczy, by zobaczyć… nasze dziecko… Nie zobaczyłem. Nie będziemy mieli żadnego? Może to tylko przez tę bezsilność, która minie, jeśli wrócę do zdrowia…

W oddali coś stuknęło i zaraz za oszklonymi drzwiami zobaczyłem pielęgniarkę. W dłoni trzy­mała kubek, z którego wystawała chybocząca się słomka. Jej radosna twarz stanowiła wielką pocie­chę. Była jak anioł z obrazka.

– Jak głowa? Boli? – spytała z nieudawaną troską.

– Nie – odpowiedź wyraziłem bardziej gestem dłoni niż słowem, gdyż zachrypiałem niewyraź­nie…

– Dobrze, teraz spróbujemy się napić – powiedziała, jakbyśmy mieli to zrobić razem. Wcisnęła jakiś guzik przy łóżku i jego część poczęła powoli unosić się w górę. Bez tej czynności raczej trud­no byłoby cokolwiek na leżąco wypić. Kiedy słomkę poczułem w ustach, łapczywie zassałem płyn. Poznałem od razu. Sok jabłkowy. Cudowny sok jabłkowy. Dokładnie taki, jaki lubiłem.

– Pana żona przyniosła. – Pielęgniarka uśmiechnęła się szeroko. Odniosłem wrażenie, że to wy­raz jakiejś kobiecej solidarności, zrozumienia miłości i przeżywanego dramatu. Nie wiedziałem, skąd takie wnioski, ale przeczucie było wyraźne.

– Przychodzi tu codziennie i siedzi po parę godzin. Chociaż nie wolno, ordynator pozwolił. Po­wiedziała, że mam dać ten soczek, jeśli tylko będzie to możliwe.

Przestałem pić. Choć byłem twardym facetem, nie wytrzymałem. Skórcz w gardle znów przybrał na sile i nie byłem w stanie powstrzymać płaczu. Moja Natalka kochała mnie, a ja ją, jak nigdy do­tąd. Chciałem ją zobaczyć, przytulić, natychmiast! Dotknąć, usłyszeć… To było moim marzeniem na już!

– Jest środek nocy – powiedział „mój anioł”, zupełnie jakby słyszał każdą myśl i z troską otarł łzy. – Rano zadzwonimy do pana żony i na pewno zaraz tu przyjedzie. Teraz powinien pan odpoczy­wać. O, pan doktor idzie!

Wyraz jej twarzy sprawiał wrażenie ulgi. W drzwiach zobaczyłem wysokiego mężczyznę około pięćdziesiątki. Szpakowate włosy i wąskie okulary na nosie dodawały mu powagi i profesorskiego charakteru. On również szeroko uśmiechał się na mój widok, a mnie przeszedł dreszcz nowego przerażenia. W pierwszej chwili myślałem, że ma przeciwsłoneczne okulary, ale absurdalność takie­go wrażenia była oczywista. Kiedy podszedł bliżej, bez cienia wątpliwości zobaczyłem, że nie ma oczu, a zamiast nich patrzyła na mnie czarna czeluść! Ani odrobiny białka, źrenicy, normalności… Przestraszyłem się nie na żarty. Monitor mierzący tętno natychmiast to wychwycił. Częstotliwość wydawanego dźwięku wzrosła kilkukrotnie. Szybko spojrzałem na pielęgniarkę. Jej oczy były zwy­kłe. Nie! Piękne! Patrzyły na mnie zdziwione i zmartwione jednocześnie. Lekarz przysiadł na skra­ju łóżka. Wyglądał niczym upiór z jakiegoś horroru. Brakowało tylko, by dopadł mojej szyi i wessał się w nabrzmiałą tętnicę!

– Witam, panie Szymku – jego głos miał przyjemną barwę, ale zupełnie nie pasował do wyglądu twarzy. – Obudził się pan. To bardzo dobrze, bardzo…

Dotknął mojego ramienia, a ja byłem bliski paniki.

– Ciśnienie – rzucił krótko i pielęgniarka znów poczęła pompować mankiet aparatu, po czym spokojnie zapytał.- Co się dzieje? Coś boli?

Nie wiedziałem, co powiedzieć. Próbowałem znaleźć oparcie w skupionej na ciśnieniomierzu kobiecie. Co jednak miałaby zrobić? Nie reagowała na te straszne oczodoły. Nie widziała, czy ra­czej było to dla niej normalne? Myśli oszalały. Pojawiło się ich tyle, że nie byłem w stanie żadnej wysłuchać. Co się dzieje? Czy ja zwariowałem? Uciskanie ramienia przez pompowane powietrze prowokowało chęć ucieczki. Zamknąłem oczy. Może to tylko złudzenie i minie. Otworzyłem. Nie minęło. Lekarz nadal patrzył na mnie swoją czeluścią. Jak on w ogóle cokolwiek widział? To nie­możliwe, by bez oczu patrzył i widział! Niemożliwe! Jego źrenice musiały być na swoim miejscu, a ja oszalałem!

– Boli pana głowa? – kolejne pytanie i nieco inny ton. – Miał pan wypadek. Potrącił pana samo­chód. Z powodu uderzenia pojawił się krwiak i obrzęk mózgu. Kilka dni trzymaliśmy pana w śpiączce farmakologicznej. Mogą się jeszcze pojawiać jakieś… – pielęgniarka pokazała wynik mie­rzenia ciśnienia, więc na moment wstrzymał wypowiadane słowa – …konsekwencje, ale szybko wraca pan do siebie. Miał pan niebywałe szczęście, że nic nie zostało złamane. Tylko ogólne potłu­czenia. Nic wielkiego. Silny chłop szybko wróci do zdrowia…

Miałem wrażenie, że się uśmiechnął, ale nijak nie pasowało to do jego nieobecnych oczu.

– Idź po ampułkę promazyny – rzucił do pielęgniarki. – Szybciutko.

– Chcę porozmawiać z żoną – jęknąłem.

– Dobrze – zgodził się. – Zostawiła nam numer telefonu. Zadzwonimy rano.

– Nie rano – to było dla mnie zbyt długo. – Teraz.

– Niech się wyśpi. Nic panu już nie grozi. Pana żona jest przemęczona, a taka rozmowa będzie wielkim przeżyciem. Wolałbym nie kłaść jej obok pana.

Wyraz twarzy lekarza był taki, jakby właśnie udało mu się powiedzieć dobry dowcip. Pielęgniar­ka wróciła szybko. W ręku tym razem nie niosła kubka, ale strzykawkę. Uniosła ją na moment na wysokość oczu i nacisnąwszy tłoczek, wydusiła z niej nieco płynu. Potem nachyliła się nade mną. Dopiero teraz zorientowałem się, że mam plaster na prawej dłoni. Strzykawka została wciśnięta do końcówki wenflonu i lek znalazł się w moim krwioobiegu.

– Bardzo proszę, niech pan zadzwoni teraz – błagałem. – Ona na pewno tego by chciała. Ja tak­że…

Popatrzyłem na kobietę, która manipulowała jeszcze przy wenflonie. Musiałem być obrazem rozpaczy. Miałem nadzieję, że ona, mająca piękne oczy, zrozumie mnie. Odwzajemniła spojrzenie i dostrzegłem iskierkę współczucia.

– Doktorze, może ja zadzwonię? – powiedziała cicho.

Lekarz wstał. Jego twarz była zwrócona w moją stronę, więc chyba mi się przyglądał. Łóżko po­wolutku obniżało podparcie dla pleców. Wracałem do poziomego ułożenia i odczułem lekkie za­wroty. Za chwilę stojące obok mnie postacie owionęła dziwna mgła.

– Bar… dzo… proszsz… szę – wybełkotałem z trudem. Zamknąłem oczy i zobaczyłem dziecko… dziewczynkę… ładną… z warkoczykami… uśmiechała się… Postanowiłem wziąć ją na ręce, a po chwili bawiliśmy się na pięknej, pełnej przebiśniegów łące. Choć liście na drzewach złociły się i brązowiły, nie było to już dziwne. Uśmiech mojego dziecka koił wszelki ból i odganiał złe myśli. Kiedy powiedziałem, że powinniśmy pójść do mamy, ktoś mnie dotknął. Odwróciłem się. Moja żona. Jak dobrze, że przyszła!

Otworzyłem oczy. Szpitalna sala nie zmieniła się, nikogo jednak nie zobaczyłem. W dyżurce też było pusto. Wracająca świadomość obecnej sytuacji przygniatała swoim ciężarem. Leżałem na in­tensywnej terapii. Po wypadku. Śmiertelnym. To wiedziałem. Pierwsze przebudzenie było szokują­ce, ale uratowało mnie przed sekcją… Drugi raz obudziłem się już tutaj. Pamiętałem miłego „anioła” w pielęgniarskim stroju, który uśmiechał się i dawał zastrzyk. Potem lekarz. Miałem na­dzieję, że o nim tylko śniłem. Człowiek nie może przecież żyć z pustymi oczodołami. Tym bardziej widzieć i pracować w szpitalu. Musiało być jakieś wytłumaczenie. Być może nie oszalałem. Być może to tylko następstwo doznanych urazów. Głowa jest przecież bardzo wrażliwa. Miałem jakiś krwiak, obrzęk. Cud, że żyję. Minie trochę czasu i wszystko wróci do normy. Do pracy pewnie nie puszczą mnie zbyt szybko, ale nawet bym nie chciał. Siedzenie przed monitorem komputera całymi godzinami potrafi wykończyć. Może szef zgodzi się na podgonienie zaległości przez internet, wtedy nie musiałbym wychodzić z domu, a pracowałbym tyle, na ile byłoby mnie stać. Najważniejsze, że byłbym z Natalią. Czy oni po nią zadzwonili?

Leżenie w jednej pozycji można znieść, kiedy nie jest się tego świadomym. Teraz miałem wraże­nie, że każda część ciała, która styka się z łóżkiem, gniecie, zupełnie jakby spoczywał na niej worek z piaskiem. Poruszyłem ręką, by uczepić się krawędzi i obrócić na bok, ale dłoń natrafiła na coś, czego się nie spodziewałem. Niemal podskoczyłem z wrażenia. Lekko uniosłem głowę, by spraw­dzić, czy zmysł dotyku nie płata mi jakiegoś figla. Nie. Moje palce natrafiły na… włosy. Długie, upięte w kok włosy należały do mojej żony. Siedziała na krześle i oparta na krawędzi łóżka spała z ułożonym na skrzyżowanych ramionach czołem. Miałem dość łkania, ale tym razem rozpłakałem się z radości. Przyjechała! Jakże ją kochałem. Nie było drugiego człowieka na świecie, którego kie­dykolwiek tak kochałem. Nawet rodziców, nawet moją siostrę, nawet dziadków. Ona była dla mnie najważniejsza. Moja Natalka! Kiedy starałem się o nią, kiedy zabiegałem o jej względy, nie było ła­two. Długo nie traktowała mnie poważnie, później zaczęła lubić jak przyjaciela. Przy oświadczy­nach niemal się obraziła. Jak mogłem jej to zrobić? Jak mogłem się w niej zakochać? Kobiety by­wają dziwne, trudno je zrozumieć, są jakby na opak… Natalia taka właśnie była: na opak. Często ro­biła to, czego się nie spodziewałem. Na moje oświadczyny także odpowiedziała zupełnie niespo­dziewanie i zatkało mnie na czterdzieści minut. Nie byłem w stanie wydusić z siebie słowa, a ona myślała, że się rozmyśliłem. Kiedy jednak dotarło do mnie, że to prawda, byłem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Najszczęśliwszym. Teraz siedziała obok i mogłem pogłaskać jej włosy… szczęśliwy, że jej nie straciłem. Pogłaskałem. Delikatnie, żeby jej nie zbudzić. Niech jeszcze odpo­czywa, a ja będę się nią cieszył! Oprócz powrotu do życia, była moją jedyną radością na tej ziemi. Kochałem ją i wiedziałem, że ona mnie także. Opuszkami palców gładziłem spływające na prze­ścieradło włosy. Zamknąłem oczy i wyobraziłem sobie, że jesteśmy w domu, w naszej sypialni. Za­raz się obudzi, a potem…

Poruszyła się! Może lepiej, żeby nie tkwiła w tej pozycji zbyt długo, bo zupełnie odrętwieje. Do­tknąłem jej głowy i pogłaskałem.

– Szymuś!… – jej głos był mocny, jakby moje dotknięcie zupełnie ją otrzeźwiło. Gwałtownie podniosła się do góry i zobaczyłem oczy! Natalia! Co stało się z jej oczami! Zamiast cudownego spojrzenia mojej ukochanej żony miałem przed sobą czarną pustkę, obrzydliwą czeluść!…

***

„Będę dla ciebie promieniem światła w nocy. Otworzę twoje oczy i od teraz będziesz widział więcej” – to zdanie wypowiedziane przez Głos kołatało się po mojej głowie od niemal tygodnia. Za­stanawiałem się, czy miało mi przynieść szczęście, czy też przekleństwo. Siedziałem na szpitalnym korytarzu i patrzyłem, jak moja żona albo raczej ktoś, kto się za nią podawał, rozmawia z kimś, kto podaje się za ordynatora oddziału, na którym spędziłem ostatnie dni. Co rusz jakby zerkali w moją stronę, rozmawiając na tyle cicho, bym nic nie mógł słyszeć. Nie byłem pewien, czy naprawdę pa­trzą w moją stronę. W ich oczodołach nie było białek i źrenic, ale mroczna czeluść, która przerażała mnie, odkąd pierwszy raz ją zobaczyłem u pochylającego się nade mną lekarza, a potem u niej… mojej i nie mojej Natalii. Nie potrafiłem się oswoić z tym widokiem. Chociaż głos był taki, jaki do­brze znałem, ta twarz…

W dłoniach miętoliłem pasek leżącej u nóg torby. Wszystkie rzeczy, które w niej miałem, należa­ły do mnie. Ta kobieta powinna więc być moją Natalią. Miała ten sam wygląd, głos i klucze do na­szego domu. Mówiła nawet rzeczy, o których mogła wiedzieć tylko moja żona. Tylko ten straszny brak oczu! Unikałem patrzenia jej prosto w twarz – kiedyś tak piękną, kochaną, najmilszą pod słoń­cem. Unikałem nie tylko jej. Każda twarz, na którą od tygodnia spojrzałem, była dokładnie taka sama: straszyła pustką po wyłupionych oczach!

Był jeden wyjątek. Pielęgniarka. Stała przy mnie, kiedy wybudziłem się ze śpiączki i była nor­malna. Jej oczy patrzyły pięknie i przyjaźnie, a właśnie tego potrzebowałem. Był jednak jeden pro­blem. Widziałem ją tej nocy pierwszy i ostatni raz. Dowiedziałem się, że po dyżurze miała kilka dni wolnego, a później jakieś szkolenie. Dlatego nie była w pracy. Siostra Estera. Takie trochę nie nasze imię: Estera. Rzadkie. Postanowiłem, że ją odnajdę i dowiem się, dlaczego jest taka, jakimi powinni być wszyscy. Z drugiej strony obawiałem się, czy jest tego świadoma. Musiałem ją odnaleźć i porozmawiać. Z innymi ludźmi bałem się zamienić choć jedno słowo. Nawet z tą Natalią. Tamta, którą znałem… zaginęła. Nie wiem, jak to się stało, ale taka była prawda. Chciałem ją odnaleźć, odzyskać, ale najpierw koniecznie powinienem rozmawiać z siostrą Esterą.

– Chodź, kochanie, możemy już iść do domu. – Ta Natalia wyrwała mnie z zamyślenia. Wstałem z opuszczoną głową i wzrok skierowałem pod nogi. Wolałem nie patrzeć na nikogo. Próbowała za­brać mi torbę, ale odmówiłem, wyszarpując z jej dłoni pasek.

– Pan doktor powiedział, że niedługo wszystko minie. – Pogłaskała mnie po ramieniu, a ja mia­łem ochotę powiedzieć, żeby się odczepiła. Skąd on mógł wiedzieć, co mi jest tak naprawdę. Prze­cież nie może nic widzieć. Ta Natalia także. Dobrali się i poszeptali między sobą coś porozumie­wawczego. Musiałem uważać. Stanowczo. Kto wie, o co tu w tym wszystkim chodzi? A jeśli ktoś wie, powinienem go jak najszybciej znaleźć, zadać pytania i żądać odpowiedzi. Na razie byłem zmuszony biernie poddać się potokowi zdarzeń. W tym czasie powinienem nabrać sił i zareagować, kiedy tylko nadejdzie ku temu właściwy moment.

Doszliśmy do drzwi windy. Kiedy kabina nadjechała, weszliśmy do środka. Naprzeciw mnie stał spacerowy, dziecięcy wózek. Podniesiona buda zasłaniała dziecko, ale dobiegające zza niej odgłosy wskazywało, że dopiero uczyło się mówić. Pozazdrościłem. Nie dziecka, ale dziecku. To był piękny wiek. Żadnych zmartwień. Dawali jeść i kazali się bawić. Teraz chciałbym się zamienić, usiąść w tym kolorowym wózeczku i beztrosko pokwilić. Może moje życie potoczyłoby się inaczej. Może nie musiałbym przechodzić tych zmartwychwstańczych tortur.

Zobaczyłem małą rączkę z pluszakiem. Potem osłupiałem. W jednej chwili oblał mnie pot. Fala gorąca, a potem dreszcz. Nogi ugięły się pode mną i machinalnie oparłem się na Natalii.

– Wszystko w porządku? Źle się czujesz? – spytała półgłosem.

– Nic mi nie jest – szepnąłem. – Zaraz przejdzie. Trochę słabo, ale zaraz przejdzie.

Zasłonięty dotąd maluch wyjrzał zza zasłony i pierwsze spojrzenie padło na mnie. Uśmiechnięta buzia miała jasne, piękne, duże i prawdziwe oczy. Błyskawicznie sprawdziłem, co z matką. Była jak wszyscy dookoła. Dziecko, jakby policzywszy współpasażerów w kabinie, wyciągnęło drobną rączkę z pręgowanym kotkiem wprost do mnie. Sugestia w moim umyśle była ogromna. Miałem niesamowite wrażenie, że ten zwykły, dziecięcy gest oznacza jakieś ważne poselstwo. Poselstwo dla mnie…

***

Zupełnie nie potrafiłem powiedzieć, jak znalazłem się w domu. Oszołomiony, machinalnie robi­łem, co należało i dotarłem na miejsce zupełnie bezwiednie. Znajome kąty dały mi nieco poczucia bezpieczeństwa, ale zrobiłem to, co było konieczne: zasłoniłem lustro w przedpokoju. Nie miałem najmniejszej chęci sprawdzać, czy są wydłubane, czy też może jednak pozostały na swoim miejscu. Gdyby się okazało, że ich nie ma…

Zrzuciłem kurtkę pod wieszak i poszedłem wprost do pokoju, gdzie trzymałem najważniejsze rzeczy. Zrobiłem trzy kroki i zatrzymałem się.

– Gdzie jest moje mp3? – spytałem już na wstępie rozdrażniony.

– Kochanie… – w głosie Natalii słyszałem troskę, która, jeśli potrwa jeszcze trochę, rozsierdzi mnie do granic. – Nie pamiętasz?

– Czego?

– Ten wypadek… Miałeś słuchawki w uszach i…

Błysk reflektorów. Ostra muzyka w słuchawkach. Przypomniałem sobie nawet, co słuchałem i tę myśl, że coś pojedzie i się wystraszę… Potem już tylko uderzenie, ból i ciemność.

– Tyle razy ci mówiłam, że ta muzyka jest niebezpieczna.

Tak, mówiła. Natalia, którą pamiętałem właśnie tak mówiła. A ja lubiłem ostrą muzykę i mocne basy w słuchawkach. Dlatego kupiłem dobry sprzęt i nie rozstawałem się z nim prawie wcale. Sta­rałem się być ostrożny i udawało się. Do czasu.

– Więc… gdzie jest? – nie dawałem za wygraną.

– Zgubiłeś podczas wypadku – odpowiedziała normalnie, ale wyczułem w tym nutkę zadowole­nia.

Zawahałem się, jednak po ułamku sekundy ruszyłem do komputera. Start systemu, głośniki, od­twarzacz, folder, pliki i odpowiednia głośność. Rzuciłem się na tapczan i ramieniem zakryłem twarz. Zaraz poczułem, że Natalia kładzie się obok. Z głośników runęło Linkin Park. Głośno i z ba­sami na właściwym poziomie. Natalia przytuliła się do mnie całą sobą.

– Kocham cię – powiedziała wprost do mojego ucha. – Nie martw się. To naprawdę minie. Ten wypadek był straszny. Miałeś krwiak, obrzęk mózgu, a potem, lekarze mówią, że hipotermię. Dlate­go uznali cię za martwego, ale to jest cud, że żyjesz. Naprawdę cud… a mogłam cię stracić!

Wytrzymałem tylko pierwszą zwrotkę. Odepchnąłem przytulającą mnie kobietę i zerwałem się z miejsca. Po drodze złapałem kurtkę i wybiegłem z domu, trzasnąwszy drzwiami. Dość! Dość! Chy­ba tego nie wytrzymam! Dość! Jedyne szczęście, jakie miałem to to, że po przyjściu do domu nie zdjąłem butów…

***

Włóczyłem się po mieście parę godzin i zdążyłem dostrzec całe mnóstwo znajomych, którzy chodzili i jeździli samochodami, bez przerwy kręcąc głowami. Nie miałem wątpliwości, że szukali właśnie mnie. Natalia poruszyła „niebo i ziemię”. Bała się o mnie, ale ja bardziej bałem się jej… i tych wszystkich ludzi, którzy mijali mnie po drodze. Byłem ostrożny i do tej pory udało mi się zręcznie uniknąć każdego, kto chciałby mnie dopaść. Postanowiłem omijać znane mi miejsca, bo będą tam sprawdzać, czy się w nich ukrywam. Chodząc tak bez celu, widziałem kilkoro dzieci, któ­re były jak ten maluch z windy. Zwykłe dzieci pośród morza upiorów. Jak to możliwe i o co w tym chodzi? Nie miałem pojęcia. Głos obiecał, że będzie dla mnie światłem. Jak do tej pory nie mogłem stwierdzić, że tak jest naprawdę. Doświadczałem więcej ciemności niż kiedykolwiek. Bałem się i byłem bardziej zdezorientowany niż kiedykolwiek.

Minął mnie autobus, który zatrzymał się na niedalekim przystanku. Z otwartych drzwi wyszły trzy osoby. Stanąłem jak wryty. Pomiędzy dwoma mężczyznami zobaczyłem kobietę. Od razu roz­poznałem tę twarz. Estera. Siostra Estera. Spojrzała na zegarek, po czym zdecydowanym krokiem ruszyła przed siebie. Już po kilku sekundach zniknęła za rogiem najbliższego domu. Moje serce ko­łatało jak oszalałe. Co robić? Chciałem z nią rozmawiać i pragnąłem takiej okazji, ale teraz obawia­łem się za nią pójść. Jeszcze moment i podobna sposobność może już się nie nadarzyć. Choć umysł nie był zdecydowany, noga zrobiła krok naprzód. Do domu, za którym zniknęła pielęgniarka, dobie­głem pewien powziętego zamiaru. Sprawdzę, dokąd idzie, a potem zdecyduję, co dalej. Być może miejsce, do którego mnie doprowadzi, da w zaistniałej sytuacji większą jasność. Nie mogłem być tego pewien, jak niczego innego i w żadnej sprawie, ale należało spróbować…

Krótki, jasny płaszcz Estery wyraźnie kontrastował z tłem otoczenia. Szła dość szybko, jakby była spóźniona. Zgadywanie, czy szła do własnego domu, czy też była do kogoś zaproszona, nie miało sensu. Denerwowałem się i robiło mi się gorąco. Nie lubiłem takich sytuacji. Przypominały mi egzaminy na studiach, kiedy niepewny końcowego wyniku, drżałem na myśl o zadawanych py­taniach, wlepionych we mnie badawczych spojrzeniach profesorów i niebezpieczeństwie przecho­dzenia tego raz jeszcze na poprawkach.

Kobieta zatrzymała się na przejściu dla pieszych, więc w bezpiecznej odległości zrobiłem to samo. Nie chciałem, by mnie zauważyła. Przeszła na drugą stronę ulicy, a ja za nią. Tak minęliśmy jeszcze dwie przecznice i musiałem zatrzymać się. Estera dotarła do celu. Duży, biały budynek ze spadzistym dachem. Z dwóch stron znajdowały się parkingi na dwie, trzy dziesiątki samochodów i nie było na nim wolnego miejsca. Przed wejściem stało kilkoro ludzi, ale po kolei znikali w środku. Kobieta, zbliżając się do drzwi, podała rękę jakiemuś mężczyźnie i pocałowała w policzek stojącą obok kobietę. Co to za ludzie? Co to za miejsce? Byłem na tyle daleko, by nie móc dostrzec ich oczu. Nie potrafiłem stwierdzić, czy je mają.

Podejść bliżej? Otarłem pot z czoła. Serce waliło mi jak oszalałe. Poszukałem jakiejś tablicy, ja­kiegoś znaku, który wskazałby, do kogo może należeć budynek. Nic. Samochody? Także zwyczaj­ne. Mało nowych, większość miała lata świetności dawno za sobą, trudno więc byłoby stwierdzić, że w tym miejscu zbiera się jakaś elita.

Co robić? Spojrzałem na zegarek. Dochodziła siedemnasta trzydzieści. Pora nijaka. Musiałem się na coś zdecydować. Przed wejściem zrobiło się pusto. Tuż za mną usłyszałem kroki. Obejrzałem się. Dochodząca do mnie kobieta była młoda i zgrabna, ale nie to mnie interesowało. Najważniejsza była jej twarz, jej oczy. Piękne, duże, niebieskie oczy spojrzały na mnie tylko przelotnie. Minęła mnie tak blisko, że poczułem miły zapach perfum. Byłem pewien, dokąd idzie i nie myliłem się. Zbliżając się do parkingu, odwróciła się, jakby chciała sprawdzić, co robię. Na jej ustach pojawił się nikły uśmiech, który w moim umyśle stał się wyraźną zachętą, bym się nie wahał.

Co robić?! Palce zwinąłem w pięści tak mocno, że aż zabolało. Kobieta, znikając za drzwiami budynku, przez moment jeszcze raz rzuciła w moją stronę krótkie spojrzenie.

– Niech to… – warknąłem przez ściśnięte zęby i kopnąłem z całej siły leżący nieopodal kamień, który poszybował w kierunku zaparkowanych samochodów. Zamarłem. „Pocisk” spadł tuż przy białym oplu i odbił się od opony. Szybko rozejrzałem się dookoła. Ulga. Nikt nie widział i nic się nie stało. Tego tylko brakowało, bym coś zniszczył…

Decyzja! Jaka decyzja?! Bałem się, ale pragnienie rozwiązania zagadki przygniatało z niesamo­witą siłą. Niech to będzie jak obrona pracy magisterskiej, jak obrona domu przed włamywaczem, jak walka o życie! Jeśli się teraz wycofam, będę miał do siebie pretensje na zawsze! Jakakolwiek motywacja do determinacji była w tej chwili na miejscu. Musiałem podjąć decyzję najlepszą z moż­liwych.

Trzęsąc się jak z zimna w prosektorium i pocąc niczym w saunie, ruszyłem wprost do drzwi bu­dynku, który nagle jawił mi się niczym arena z czekającymi głodnymi lwami. Klamka niemal „opa­rzyła” mi dłoń, ale nie mogłem się cofnąć. Już nie.

– Dotkniesz czegoś, co niedotykalne. Otwórz swoje serce i patrz! – zabrzmiało w mojej głowie. Głos. To znowu był ten sam Głos, który mówił do mnie z ciemności. Nie miałem już najmniejszych wątpliwości, że powinienem się tu znaleźć.

Pomieszczenie okazało się czymś w rodzaju przedpokoju pełniącego rolę szatni. Na zdobiącej ściany boazerii umieszczono wieszaki, na których spoczywało całe mnóstwo kurtek i płaszczy. Nie miałem zamiaru liczyć, ale mogła być ich setka albo i więcej. Przede mną było jeszcze dwoje na­stępnych, przeszklonych matowymi szybami drzwi. To właśnie za nimi musieli być ci wszyscy lu­dzie, bo w tej chwili rozległ się dźwięk gitar i dobywający się z wielu ust śpiew. Znów wahanie. Wejść dalej? Nie! Przecież nie mogłem się wycofać. Postanowiłem nie rozbierać kurtki. W ten spo­sób łatwiej będzie wyjść szybko, bez zatrzymywania.

Zrobiłem dwa kroki przed siebie, kiedy drzwi, do których zmierzałem, nagle się otworzyły. W wąskim przejściu niemal zderzyłem się z jakimś nastolatkiem, który błyskawicznie mnie minął i skręciwszy, zbiegł po schodach na dół. Nie byłem pewien, czy to tylko złudzenie, ale miałem wra­żenie, że ten chłopiec, może piętnastoletni, nie miał oczu… Może to jednak tylko zwykły omam, imaginacja albo sugestia strachu, by stąd uciekać… Szybko spojrzałem do wewnątrz pomieszczenia. Większość ludzi siedziała do mnie bokiem, ale niektórzy, siedzący pod przeciwległą ścianą, zwróceni byli do mnie twarzami. Ktoś będący kilka metrów ode mnie podniósł głowę. Tak. Ten chłopiec był złudzeniem. Wszyscy inni mieli oczy Estery. Tak samo normalne, zdrowe, żywe, przemawiające.

Zaraz przy drzwiach było wolne miejsce. Lepsze przydarzyć się nie mogło. Niemal od razu do­stałem do ręki jakąś otwartą książkę. Kobieta, która mi ją podała, życzliwie się uśmiechnęła i wska­zała palcem na tekst. Śpiewnik. Przed sobą miałem słowa śpiewanej piosenki. Religijnej piosenki. Zaraz przyszła mi do głowy oczywista myśl: sekta. Trafiłem do jakiejś sekty! Kolejny wniosek był równie oczywisty: należało natychmiast uciekać! Nie dość, że żadna religia mnie nie pociągała, to wszystkie media przestrzegały przed niebezpieczną działalnością sekt. Chciałem się podnieść, ale coś przytrzymało mnie na krześle. Jeżeli są niebezpieczni, to dlaczego ich oczy?… Nie… Nic nie ro­zumiałem. Rzeczy normalne stały się nienormalne. A może właśnie było na odwrót?! Ta myśl nie­mal mnie powaliła. Może to do tej pory wszystko było do góry nogami?

Przestano śpiewać. Niemal podskoczyłem z wrażenia, gdy tuż przede mną wstał niewysoki męż­czyzna i zaczął coś głośno mówić. Po chwili zrozumiałem, że nie zwraca się do zgromadzonych, ale do samego Boga. Po nim wstał ktoś inny z drugiej strony sali, potem jakaś kobieta. Nikt z nich nie użył żadnej znanej mi z dzieciństwa modlitwy. Wszyscy modlili się własnymi słowami, nie zawsze składnymi, ale pełnymi osobistych przeżyć.

Do stojącego nieopodal mikrofonu podszedł jakiś człowiek.

– Chwała Bogu! Otwórzmy Ewangelię Mateusza na rozdziale szóstym i przeczytajmy od dwu­dziestego drugiego wersetu.

Na sali zaszeleściły przewracane kartki. Zachęcający do czytania mężczyzna miał około czter­dziestki. Mógł być w moim wieku. Krótkie, przyprószone siwizną włosy, kilkudniowy zarost. Pada­jące na niego światło wydobywało to, co wskazywało na minione, chyba niełatwe lata życia. Ubra­ny był w zwykły, pospolity sposób: dżinsy i koszulę w kratkę. Trudno byłoby powiedzieć o nim: ksiądz, kapłan, duchowny. Tylko okulary dodawały nieco powagi.

– Czytajmy razem: „Oko jest świecą ciała; więc jeśli twoje oko byłoby dobre, całe twoje ciało będzie jasne; zaś jeśli twoje oko byłoby złe, całe twoje ciało będzie ciemne. Zatem jeśli światło, które jest w tobie, jest mrokiem, sama ciemność jakaż będzie?”

Zamarłem. Przeczytane chóralnie słowa podziałały wprost paraliżująco. To nie mogło być ot tak sobie. Czy ktoś wiedział?… Niemożliwe. Przecież nikt nie mógł zrobić niczego tak błyskawicznie! Teraz nie mogłem stąd uciec. Oczy… Złe oczy to ciemność… A jeśli światło jest mrokiem… to jakaż jest ciemność?…

– Chore oko, to ciemne myśli – powiedział człowiek przy mikrofonie. – Złe myślenie, to złe po­stępowanie. Jeśli nie dopuszczamy Bożego Światła, nie będziemy mieli prawdziwego pokoju, na­wet jeśli wydaje się nam, że wszystko jest w porządku. Pamiętacie Saula, który potem stał się Paw­łem? Czy był gorliwy? Czy potrafił poświęcić się całkowicie dla sprawy, którą uważał za słuszną? Czy był przekonany, że wszystko, co robi, jest dla Boga? Bez wątpienia. Saul był przekonany, że jego postrzeganie Bożych zasad jest właściwe, dlatego z wielką gorliwością poświęcał się, by tępić chrześcijan jako niebezpiecznych odstępców. Z powodu hardości jego serca Bóg musiał zastosować drastyczny środek. Z całą pewnością Saul wiele razy słyszał Ewangelię, ale dopiero spotkanie Jezu­sa na drodze do Damaszku zmieniło jego sposób patrzenia na rzeczywistość. I to w jaki sposób?! Znalazł się w ciemności, swojej własnej ciemności, w której przez trzy dni i noce mógł zobaczyć dotychczasowe życie. Świat skurczył się i Saul doznał mroku własnego wnętrza. Wszystko, co do tej pory uważał za prawdę, runęło. Całe poświęcenie, wszelkie wysiłki obróciły się przeciwko nie­mu. Dlaczego? Bo jego serce okazało się harde, zbyt twarde, by dopuścić to, co było rzeczywisto­ścią. Ta ciemność niczym czarna dziura przyciągnęła wspomnienia o mordowanych ludziach, o cierpieniu więzionych. Takie wspomnienia nagle i drastycznie przybrały na wadze i przygniotły z gwałtowną siłą. Dlatego Saul trzy dni nic nie jadł i nie pił. Jeżeli taki stan rzeczy wywołany jest przez rzeczy tego świata, może stać się najgorsze. Stąd depresje i samobójstwa ludzi, którzy nie potrafią unieść ciężaru swojego własnego zła. Jest jednak inna droga. Jest nią Boża łaska. „Smutek, który przycho­dzi od Boga, daje upamiętanie ku zbawieniu i nikt go nie żałuje, smutek zaś światowy sprawia śmierć.” Tak Paweł, nawrócony do Pana Saul, napisał do świętych w Koryncie. Musimy umieć korzystać z łaski. Łaska to niezasłużona życzliwość wobec nas, grzeszników. Każdy, kto choć raz świadomie zgrzeszył, umarł. To nie śmierć naszego ciała, ale ducha, dzięki któremu możemy mieć łączność z Bogiem. Jeśli duch nie żyje, wszelka ludzka aktywność nie ma sensu. Będąc duchowymi trupami dla Boga nie jesteśmy w stanie zrobić zupełnie niczego. Dlatego Jezus poniósł śmierć na krzyżu i zmartwychwstał, aby dać nam nowe życie, aby ożywić naszego martwego ducha…

Przestałem słuchać. Więcej znieść bym nie mógł. Zaczynałem rozumieć. Ja także znalazłem się w swojej ciemności i było to doznanie straszne. Do chwili, kiedy znalazłem się na masce samocho­du, otaczające mnie rzeczy traktowałem nie do końca poważnie. Wydawało mi się, że na te najważ­niejsze sprawy mam jeszcze mnóstwo czasu. Dywagacje nad tym, co może być po śmierci, pozosta­wiałem innym. Zresztą, ogólnie rzecz ujmując, spodziewałem się nicości pozbawionej świadomości czegokolwiek. Tak jednak się nie stało. Znalazłem się w nieprzeniknionej nicości, ale byłem jej cał­kowicie świadomy. Dzisiaj jestem pewien, że nie chcę tam wracać. Dziś jestem świadomy, że zmar­nowałem dotychczasowe życie i nie mogę tego marnowania dłużej ciągnąć. Moje oczy były złe, a pewność jakiejkolwiek racji okazała się czczym urojeniem. Gdyby było inaczej, nie miałbym powo­du bać się czegokolwiek, a bałem się. Panicznie. Okalający mnie mrok i niepewność okazały się przerażające. W tej ciemności nie miałem spokojnych, pewnych siebie myśli. Nie ma chyba niczego gorszego od niepewności. A może jest? Gdybym wiedział, że tam pozostanę… To może byłoby jesz­cze gorsze, bo oznaczałoby świadomość niepewności na zawsze! W takim przypadku wolałbym nie istnieć w ogóle, ale na to jest za późno. Skoro już się urodziłem, nie mogę przestać istnieć, nawet jeśli umrę jeszcze raz.

Lekarze twierdzili, że znalazłem się w stanie hipotermii. Może tak próbowali wyjaśnić, co się ze mną stało, ale to nie była hipotermia. Ja umarłem. Tego byłem pewien. Powrót do życia nie był też dziełem jakiegoś przypadku. Głos, który słyszałem, nie był iluzją. Brak oczu, który widziałem, z całą stanowczością nie był chorą sugestią poobijanego mózgu. I miejsce, w którym się znalazłem…

Człowiek przy mikrofonie mówił dalej. Widziałem, jak porusza ustami, nic jednak do mnie nie docierało. Dobiegały mnie jakieś dźwięki, których nie byłem w stanie rozróżnić… Zamknąłem oczy. Miałem nieodparte wrażenie, że dotarłem na skraj jakiejś przepaści. Mógłbym się cofnąć, ale po­wrót do starego sposobu myślenia prowadził donikąd. Przede mną była wielka niewiadoma, prze­paść, w której nie widziałem dna. Co tak naprawdę oznaczało wierzyć? Irracjonalność? A może wręcz odwrotnie? Może wierzący ludzie wierząc, uznawali rzeczy, które istniały, choć nie były wi­doczne? Jakiś Saul prześladował chrześcijan i nagle stał się ich współwyznawcą… Dlaczego taka nagła zmiana? Jeśli przeszedł coś podobnego do mnie, to rozumiałem dlaczego… Głos. Jeżeli prze­mówił do niego Głos, to wobec wszystkich innych rzeczy, jakie widział wcześniej, nie mógł mieć żadnych wątpliwości. A ja? Czy miałem prawo mieć wątpliwości? Czy miałem prawo mieć harde serce? Przed oczami przewijały mi się obrazy z przeszłości. Nigdy nie byłem jakimś strasznie złym człowiekiem, ale bywały chwile, kiedy sumienie nie dawało mi zasnąć. Czy kradłem? Na pewno nie więcej od innych. Nikt mnie nigdy nie przyłapał, to jednak nie mogło oznaczać, że byłem w po­rządku. Kłamstwa? A kto nie kłamał? Cały dzisiejszy świat postawiony jest na kłamstwie. Pijań­stwo? Upiłem się może dwa razy w życiu i to bez większych konsekwencji, ale sumienie powie­działo, co o mnie myśli. Seks? Tu sumienie zagłuszałem, jak tylko się dało. Wiele razy. Złość? Zło­śliwość? Gniew? Nie potrafiłbym policzyć. Wulgarne słowa? Bywały miejsca, gdzie bez nich czło­wiek się nie liczył. Mógłby próbować się wytłumaczyć, usprawiedliwić, ale… jeśli Głos… jest Bo­giem…

Podskoczyłem z przerażenia! Tym razem podskoczyłem. Ktoś mnie dotknął i ze strachem na­tychmiast otworzyłem oczy.

– Przepraszam.

Tuż przy mnie siedziała pielęgniarka ze szpitala. Estera. To była tylko Estera. Nie Bóg. Serce waliło jak oszalałe, ale odetchnąłem z ulgą. Obok mnie przechodziło wielu ludzi, inni stali i rozma­wiali. Zupełnie straciłem poczucie czasu. Nie zauważyłem, kiedy spotkanie się skończyło.

– Nie chciałam przestraszyć – wyraz jej twarzy zdradzał zmieszanie.

– Nie… nic się nie stało – jęknąłem bez przekonania.

– Mam wrażenie, że skądś pana znam… – powiedziała niepewnie.

– Szymon Kamyk – przedstawiłem się, lecz w jej spojrzeniu widziałem kolejne pytanie. Nie po­znała mnie!

– Jestem zmartwychwstańcem z pani oddziału – szybko wyjaśniłem.

Z wrażenia zasłoniła usta dłonią. Zrobiła to tak, jakby obawiała się na głos krzyknąć. Oczy miała wielkie i okrągłe. I piękne. Piękne jak… porządne życie.

– Skąd pan się tu wziął?! – z trudem wymusiła szept.

– Śledziłem – szczerze przyznałem. – Od przystanku autobusowego. Tam… przypadkiem panią zobaczyłem i śledziłem.

– Ale dlaczego?

Od czego zacząć? Nie wiedziałem. Choć wcześniej próbowałem zaplanować tę rozmowę, cały scenariusz runął.

– Może… może wyda się dziwne, co powiem, ale dla mnie samego wszystko, czego doznaję od chwili wypadku, nie mieści się w głowie. Teraz mam już tylko dwa wytłumaczenia. Zanim jedno z nich wybiorę jako rzeczywiste, muszę zadać pytanie.

– Nie wiem, czy będę potrafiła odpowiedzieć. Może lepiej kogoś zawołam.

– Nie. Na razie nie. Od kiedy wróciłem do życia i do czasu, kiedy przyszedłem na to miejsce, spotkałem tylko kilka normalnych osób. Pani i małe dzieci. Pewnie zaraz pani zapyta, na czym po­lega wasza normalność? Otóż… macie oczy… Ludzie, których tu widziałem, także je mają. Proszę mi powiedzieć… kim jesteście?

– Nie bardzo rozumiem… oczy?

– U wszystkich innych ludzi widzę martwą pustkę w miejscu oczu. Wasze oczy są żywe…

Siostra Estera zacisnęła usta, a po jej policzkach spłynęły łzy.

***

– Panie Jezu! – powiedział mężczyzna, który siedział naprzeciw mnie. – Jeszcze nigdy o czymś takim nie słyszałem. To niezwykłe!…

– Szokujące – przyznał drugi.

– Panie Jezu… – trzeci mężczyzna także nie był w stanie ukryć zdumienia.

– Lekarz stwierdził zgon – potwierdziła moje słowa Estera. – W całym szpitalu huczało o przy­padku Szymona. Jeszcze parę minut i pokroiliby go skalpelem. Nie wiem, czy wtedy by tu był…

Siedzieliśmy w niedużym pokoju na piętrze. Ja, trzech mężczyzn, których nazywano starszymi i Estera. Niemal natychmiast, kiedy zwierzyłem się mojej pielęgniarce, zaproponowali rozmowę i po przedstawieniu się sobie, przeszliśmy na ty. Ta bezpośredniość nieco mnie rozluźniła, choć nadal nie czułem się całkiem swobodnie. Znalazłem się sam w nieznanym miejscu i zupełnie obcym lu­dziom opowiedziałem ostatnie kilkanaście dni swojego życia. Niewątpliwie zrobiłem wrażenie. Nie o to jednak chodziło. Potrzebowałem odpowiedzi. Od Estery dowiedziałem się, że ludzie, z którymi teraz rozmawiam są chrześcijanami. Kiedy to usłyszałem, zaśmiałem się. Prawie sto procent obywateli tego kraju nazywa siebie chrześcijanami. Nie śmiałem się długo, bo od tamtych odróżnia­ły ich te żywe oczy. To mogłem stwierdzić sam i bez żadnych wątpliwości. Istniała zatem jakaś obiektywna przyczyna tego stanu rzeczy. Musiałem zadać konkretne pytanie.

– Większość ludzi, z jakimi się spotykam, twierdzi, że są chrześcijanami. Co waszą religię różni od tamtych?

– Prawdziwe chrześcijaństwo nie jest religią – powiedział jeden z mężczyzn. Nie zapamiętałem jego imienia, ale nie to było istotne. Miał około pięćdziesiątki, ciemne, kręcone włosy i sympatycz­ne, szczere spojrzenie. Sprawiał wrażenie obytego intelektualisty.

– Wszystko, co jest związane z jakimkolwiek bogiem, jest religią – powiedziałem bez namysłu.

– Religie, to ludzkie próby zadowolenia Boga. Chrześcijaństwo nie jest oparte na wysiłkach czło­wieka, ale na doświadczaniu Chrystusa jako Życie i to nas właśnie odróżnia. Każdy z nas uwierzył, przyjął Jezusa jako Zbawiciela i uznał jako Pana. Dzięki wierze Bóg zrodził nas z Ducha i ożywił.

– Z tego, co powiedziałeś, wynika, że zostało ci dane to oglądać – wtrącił drugi i poprawił zjeż­dżające z nosa okulary. – Widzisz różnicę między martwymi i żywymi. I to właśnie jest niezwykłe.

Z trudem przełknąłem ślinę. Usłyszałem coś, co podejrzewałem. Czarna czeluść, pustka, nicość jednoznacznie kojarzyła się ze śmiercią. Ludzie z normalnymi oczami byli dla mnie żywi. Estera i lekarz. Nie było wątpliwości, że od pierwszych chwil po przebudzeniu w szpitalu pielęgniarka koja­rzyła mi się z życiem, a lekarz?… Był jak upiór. Potem upiory spotykałem na każdym kroku. Nawet moja Natalia! A co ze mną? Do tej pory nie miałem odwagi spojrzeć w swoje własne oczy, by sprawdzić, czy je mam. Może moja fizyczna śmierć nie była najgorszą rzeczą, jaka mi się przyda­rzyła?

– A wy… – zacząłem niepewnie – czy widzicie… moje oczy?

– Widzimy – odpowiedział trzeci z mężczyzn. Ten miał na imię Jakub. Zapamiętałem. Mówił charakterystycznym, chrapliwym głosem. – Widzimy, ale nie oznacza to, że jesteś w porządku. Twoja zdolność jest czymś wyjątkowym i podejrzewam, że może niebawem ustać.

– Dlaczego? – spytałem szybko, bo takiego zdania się nie spodziewałem.

– Otrzymałeś coś wyjątkowego: drugą szansę. Kiedy tylko zdecydujesz, co z nią zrobić, taki dar może zniknąć. Bóg nigdy niczego nie robi dla zabawy. To nie jest jakaś gra, ale walka o życie. W tym przypadku o twoje własne.

– Więc sądzicie, że Głos, który słyszałem, to Bóg?

– Nie mamy wątpliwości – powiedział Piotr. Przypomniało mi się, jak ten pierwszy ma na imię: Piotr, zupełnie jak jeden z apostołów.

Pytanie, czy ja mam prawo mieć wątpliwości, było coraz mniej na miejscu. Piotr, Jakub i ten trzeci ich nie mieli. Co powinienem zrobić? Stać się jednym z nich? Nie będzie to żałośnie śmiesz­ne? Szymon-sekciarz! Tak będą o mnie mówić i przede mną uciekać. Większość życia unikałem re­ligianctwa i wszelkich przejawów dewocji. Powiedzieli, że chrześcijaństwo to nie religia. Więc co? Do tej pory znałem chrześcijaństwo jako religię pełną obrzędów, świąt, bogatych świątyń i wszech­obecnego klerykalizmu. Inne, pomniejsze wyznania traktowane były jako niebezpieczne sekty, któ­re należało trzymać na dystans. Na dodatek w całym tym pomieszaniu panował totalny bałagan. Ka­tolicy kłócili się z protestantami i prawosławnymi, a jednocześnie mówili o tolerancji i ekumenii. Wszyscy twierdzili, że mają rację i są jedynym prawdziwym kościołem.

– A wy… jak się nazywacie? – palnąłem, zupełnie jakbym chciał zaatakować, choć takiego za­miaru wcale nie miałem.

Na twarzy Piotra pojawił się delikatny uśmiech.

– Większość ludzi to interesuje – stwierdził niespeszony moim zachowaniem. – Na samym po­czątku, kiedy apostołowie zwiastowali ewangelię, powstawały kościoły w miastach. Były więc ko­ścioły w Jerozolimie, Koryncie, Rzymie. My jesteśmy kościołem w naszym mieście. Nie mamy żadnej specjalnej nazwy. Oczywiste jest, że kościół to nie budynek, ale ludzie, którzy oddali swoje życie Jezusowi i narodzili się z Boga na nowo. Takich ludzi spotkałeś kilka minut temu. Przychodzą tu też tacy, którzy jeszcze nie należą do Boga. Być może kogoś takiego także widziałeś.

Więc młody człowiek w drzwiach nie był przywidzeniem!

– Widziałem nastolatka. Myślałem, że mi się wydawało.

– Część naszych dzieci jeszcze nie uwierzyła. Przychodzą tu też ludzie zainteresowani życiem z Bogiem, ale także wciąż nie są wierzący. Nie jesteśmy jakąś zamkniętą sektą, ale społecznością otwartą dla każdego, kto chce szukać Boga – głos Jakuba nie brzmiał dobrze, ale treść słów mnie in­teresowała. – Wiara to nie tylko uznawanie istnienia Boga, ale wiara samemu Bogu. To bardzo waż­na różnica, bo większość ludzi nazywa siebie wierzącymi z powodu wiary w istnienie Boga, a to stanowczo za mało.

– Wasze dzieci nie są chrzczone? – spytałem, ale odpowiedzi już się domyślałem.

– Chrzcimy tylko tych, którzy naprawdę się nawracają, wyznają to i widać zmiany w ich życiu – powiedział trzeci starszy. – Najpierw trzeba uwierzyć, potem możliwe jest zanurzenie w wodzie. Sam fakt chrztu pokazuje udział w śmierci Jezusa i Jego zmartwychwstaniu.

Taka odpowiedź przerosła moje domysły. W ogóle byłem ignorantem w tych sprawach i ze swej strony nie miałem do powiedzenia właściwie nic. Co teraz? Trudno było mi to pomieścić w głowie. Nie byłem zdatny do teologicznych dysput, ale to, co usłyszałem, nie nie mogłem traktować jako teologię. Zachowanie tych ludzi było normalne, pozbawione jakiegokolwiek dziwactwa, a to, co mówili, kojarzyłem ze zwykłym życiem. Byli żywi i mówili o życiu. Ja byłem martwy i potrzebo­wałem życia.

– Tylko wy tacy jesteście? – spytałem po krótkiej ciszy, której nikt nie zmącił. Widziałem, że nie chcą się narzucać.

– Co masz na myśli? – oddał pytaniem Piotr.

– Wasze… wyznanie, kościół, skoro nie powinienem używać słowa: religia – dopełniłem wątpli­wość.

– Nie. Tak naprawdę o życiu nie decyduje przynależność kościelna, ale właściwa relacja z Jezu­sem. Najpierw trzeba dać się zbawić, potem dopiero uznać Bożą decyzję dotyczącą przynależności do kościoła. Kościół to zwołanie wywołanych, zgromadzenie ludzi, których Bóg ożywił i zgroma­dził na miejsce przez siebie wybrane. Do człowieka należy ten wybór, zobaczyć i zaakceptować. Każdy, kto się narodził z Boga na nowo jest dla nas bratem i siostrą w Chrystusie niezależnie, czy jest baptystą, zielonoświątkowcem, wolnym chrześcijaninem, czy kimkolwiek. Warunkiem jest oży­wiony duch.

– Ożywiony duch… – powtórzyłem bezwiednie. Miałem wszystkiego dość. – Co powinienem zrobić?

– Przeczytam coś – powiedział Piotr i otworzył grubą książkę – ze Słowa Bożego. To będzie z Listu do Efezjan: „I wy umarliście przez upadki i grzechy wasze, w których niegdyś chodziliście według modły tego świata, naśladując władcę, który rządzi w powietrzu, ducha, który teraz działa w synach opornych. Wśród nich i my wszyscy żyliśmy niegdyś w pożądliwościach ciała naszego, ule­gając woli ciała i zmysłów, i byliśmy z natury dziećmi gniewu, jak i inni…” To już wiesz, prawda?

Skinąłem głową, a on kontynuował.

– Dalej pisze tak: „ …ale Bóg, który jest bogaty w miłosierdzie, dla wielkiej miłości swojej, którą nas umiłował, i nas, którzy umarliśmy przez upadki, ożywił wraz z Chrystusem – łaską zbawieni je­steście – i wraz z nim wzbudził, i wraz z nim posadził w okręgach niebieskich w Chrystusie Jezusie, aby okazać w przyszłych wiekach nadzwyczajne bogactwo łaski swojej w dobroci wobec nas w Chrystusie Jezusie. Albowiem łaską zbawieni jesteście przez wiarę, i to nie z was: Boży to dar; nie z uczynków, aby się kto nie chlubił. Jego bowiem dziełem jesteśmy, stworzeni w Chrystusie Jezusie do dobrych uczynków, do których przeznaczył nas Bóg, abyśmy w nich chodzili.” – popatrzył na mnie przez chwilę nic nie mówiąc, a ja miałem pustkę w głowie.

– Więc? – jęknąłem.

– Sprawa jest prostsza, niż się wydaje. Bóg nie oczekuje wielkich czynów, by za to zapłacić zba­wieniem. Wręcz odwrotnie. Łaska jest czymś, na co nie zasługujemy. Łaska jest niezasłużoną życz­liwością ze strony Boga wobec nas, grzeszników. Zbawienie jest z łaski, za darmo, nie za uczynki. Dobre uczynki wynikają z życia, które jest od Boga. Będąc martwym, sam siebie nie ożywisz. Większość ludzi, będąc martwymi duchowo, próbuje kupić sobie zbawienie religijnymi, ale mar­twymi uczynkami. U Boga nic tak nie można zdobyć. Religie mówią: czyń dobrze, a może będziesz zbawiony. Bóg mówi: daj się zbawić, a będziesz dobrze czynił. To jest różnica między Śmiercią a Życiem. Życie to bycie w okręgach niebieskich wraz z Bogiem, wraz z Chrystusem. Wybór należy do ciebie, Szymonie.

– Co mam powiedzieć? – szepnąłem, gdyż gardło ścisnęło się do granicy bólu, a do oczu napły­nęły łzy.

– Wystarczy szczere serce i proste słowa. Wyznaj przed Bogiem swoje grzechy i uwierz, że Jezus wziął je wszystkie na krzyż. Każdy, kto uwierzy w swoim sercu, że Bóg wzbudził Jezusa z mar­twych i wyzna ustami, że Jezus jest Panem, zbawiony będzie. Tak mówi Pismo. Każdy bowiem, kto wzywa imienia Pańskiego, zbawiony będzie… jeśli wyznajemy grzechy swoje, wierny jest Bóg i sprawiedliwy i odpuści nam grzechy, i oczyści nas od wszelkiej nieprawości…

Musiałem się opanować. Całe moje dotychczasowe doświadczenie życiowe padało w tej chwili w gruzy. W momencie, kiedy znalazłem się na masce samochodu, wszystko mogło się skończyć i stać bezpowrotnym wspomnieniem. Dostałem jednak drugą szansę. Jak mało kto, dostałem drugą szansę na inne życie. Jeśli Bóg istnieje, musi się tak stać. Właśnie teraz musi się tak stać!

– Głosie, kimkolwiek jesteś, obiecałeś być dla mnie Światłem – prawie wybełkotałem. – Wierzę, że tak się stało. Wyznaję, że Jezus umarł za moje grzechy. Wyznaję, że grzeszyłem bardzo… – moje usta mówiły. Mówiły o rzeczach strasznych, które do tej pory wydawały mi się zwykłe, normalne, powszechne, ale były straszne. Mówiłem, ocierając rękawem łzy, a przestawały to być łzy smutne­go ubolewania. Z każdym słowem moje serce stawało się coraz lżejsze, a łzy wyrażały ulgę. Niesa­mowitą ulgę. Spadał ze mnie ciężar starego życia, ciężar złości, kłamstw, nienawiści, pożądliwości i całego innego plugastwa, które od lat we mnie siedziało i do którego byłem przyzwyczajony, jak do cząstki mnie samego. Mówiłem i prosiłem o ratunek przed tym wszystkim, a ratunek nadchodził wraz z każdym słowem. Teraz nie miałem wątpliwości. Żadnych! Pojawiła się tylko krótka myśl, żal, że zrobiłem to tak późno…