Zakładnik

Zakładnik

Szarzało. Jak zwykle o tej porze roku ulice pełne były spieszących się ludzi. Wielu z nich nie bardzo wiedziało, w którą stronę się odwrócić, gdyż gorączka przedświątecznych zakupów odejmowała rozum. Zimowy chłód potęgował przenikliwy wiatr, przed którym najlepiej było schronić się w ciepłym supermarkecie. Bogata oferta towarów i liczne promocje przyciągały tłumy kupujących, a chłód wpychał mało zamożnych, którzy raczej tylko oglądali zapełnione półki i zazdrośnie spoglądali na koszyki tych, którzy mieli pieniądze.
Po drugiej stronie ulicy stał niewysoki, szczupły mężczyzna. Przez chwilę patrzył na jaskrawy neon supermarketu i całe mnóstwo lampionów, które oświetlały wysokie choinki. Spojrzał na duży wyświetlacz zegara, którego cyfry właśnie wskazały równą godzinę.
— Czas – powiedział jakby do siebie i po chwili zatrzymały się samochody, a na przejściu dla pieszych zaświeciło się zielone światło. Dał się unieść potokowi zmierzających do sklepu ludzi. Większość z nich była podekscytowana wyszukiwaniem prezentów i komponowaniem zestawów na świąteczne stoły, ale on nie. Nie interesowały go ani towary, ani prezenty, ani całe te święta. Wiedział, że dla znakomitej większości tych ludzi ważne były tylko prezenty, jedzenie i wolne dni od pracy, podczas których mogli spędzić więcej czasu przed telewizorami. Wiedział też, dlaczego dawno temu wymyślili same święta. Nigdy nie dał się zwieść całej tej aurze wielkiego oczekiwania na narodzenie kogoś, na kogo tak naprawdę nikt z nich nie czekał. Coroczne powtarzanie całego tego rytuału było mało zabawne, na pewno nie wzruszało, a z całą pewnością było żenujące dla każdego, kto potrafił spojrzeć pod płaszcz religijnej obłudy.
Mężczyzna szedł po parkingu pełnym samochodów i uważnie im się przyglądał. Obok jednego z nich przystanął. Dostrzegł ten, którego poszukiwał. Zgadzała się marka, kolor i numery tablicy rejestracyjnej. Przyszedł tu ze względu na właściciela tego pojazdu. Zmarszczył czoło jak człowiek, którego myśli sięgają samego nieba i zmrużonymi oczyma wpatrywał się w fotel kierowcy, jakby chciał się dowiedzieć, czy jest jeszcze ciepły. Z olbrzymiej hali dobiegała muzyka. Gdzieś tam chodzi człowiek, którego musiał we właściwym sobie momencie odnaleźć. Czuł, jak powietrze w supermarkecie wrzało od wielu emocji. Niebawem temperatura znacznie się podniesie i niczym gwałtowna eksplozja wstrząśnie całym zgromadzonym tu ludzkim mrowiem. Ruszył w kierunku wejścia. Tuż za obrotowymi drzwiami stała młoda kobieta a przy niej kilkuletnia dziewczynka. Obok nich leżał na podłodze lizak. Mężczyzna schylił się, podał lizak dziewczynce i niemal proszącym tonem, z delikatnym uśmiechem powiedział jej coś, co miała usłyszeć mama:
— Weź mamusię za rączkę i idź z nią do domku. Tam jest o wiele przyjemniej.
Spojrzał kobiecie prosto w oczy. Była zaskoczona. Chciała zwymyślać go za bezczelność, ale niezwykłe ciepło bijące z oczu nieznajomego ucięło wzbierający w niej protest, kazało wziąć córkę na ręce i najzwyczajniej pójść do domu.
Po kilku krokach mężczyzna stanął naprzeciw bramek, przez które wchodzono do sali sprzedaży. Każdemu wchodzącemu przyglądał się pracownik ochrony. Miał kajdanki i paralizator. Słuchawka w uchu dodawała nieco powagi i ważności misji jaką przyszło mu tu pełnić. Po drugiej stronie bramki stał drugi. Obaj byli młodzi i nieco znudzeni brakiem aktywnego zajęcia. Kiedy spojrzał w lewo, dostrzegł ich jeszcze kilku. Niektórzy w garniturach, inni w czarnych uniformach. Wszyscy pilnowali porządku i strzegli mienia wynajmującej ich firmy, wciąż przyglądając się każdemu klientowi, jakby byli zdolni wyśledzić ukryte pod zimowymi kurtkami drobne łupy złodziei. Tuż obok niego przeszedł jeszcze jeden, towarzysząc blond włosemu aniołowi, który w jedwabistej, lśniącej szacie z małymi skrzydełkami na plecach, koszykiem zawieszonym na przedramieniu i dźwięczącym dzwoneczkiem coś usiłował sprzedawać. Anioł zatrzymał się przy nim.
— Opłatek na wigilijny stół – powiedział trzepocząc długimi rzęsami.
Mężczyzna pochylił się, by niemal wprost do ucha dziewczyny stanowczo szepnąć:
— Nie uznaję fałszywych aniołów i fałszywych świąt. Wolę to, co jest prawdziwie prawdziwe.
Anioł wzruszył ramionami i ruszył szukać klientów na swój świąteczny towar.
— Nie daj się oszukać – dorzucił jeszcze mężczyzna, ale wiedział, że jest obojętna.
– Spadły panu rękawiczki. – Mały chłopiec o szczerbatym uśmiechu stał tuż obok i w wyciągniętej dłoni trzymał parę czarnych rękawiczek.
— Tymoteusz! – wołał niedaleko jakiś wysoki człowiek w okularach. – Idziemy, pośpiesz się.
— Dziękuję – odpowiedział mężczyzna i przyjął podane rękawiczki. Chłopiec dotknął dłoni mężczyzny.
— Ma pan strasznie zimne ręce – powiedział przejęty. – Rękawiczki trzeba nosić, a nie gubić.
— A ty masz bardzo dobre imię. Znam jednego Tymoteusza. Jest kimś bardzo ważnym, bo słuchał babci i mamy – uśmiechnął się –
… i bardzo mu się to opłaciło.
— Babci Lois? – spytał chłopczyk niepewnie.
— Tak, Lois – mężczyzna podniósł znacząco brwi.
— I zna go pan? – niedowierzał malec. Jego zmarszczony nos i wielkie oczy wyrażały głębokie zdumienie. – Jak się pan nazywa?
— Ain.
— A na imię?
— Tylko Ain. Słuchaj ojca, on zna się na rzeczy. Zmykaj, bo się zgubisz.
Chłopiec zrobił szybki zwrot na pięcie, ale po kilku krokach odwrócił się, jakby chciał jeszcze raz dobrze przyjrzeć się dziwnemu nieznajomemu w długim płaszczu, który zna babcię Lois i gubi rękawiczki. Ten uśmiechnął się do niego szeroko, wskazał palcem sufit i przyłożył otwartą dłoń do serca. Malec zrozumiał i pobiegł za rodzicami.
— Nie wszyscy są całkiem obojętni – powiedział mężczyzna, założył nieswoje rękawiczki i ruszył ku bramce. Ochroniarz patrzył gdzieś daleko poza nim. Przeszedł również obok drugiego, któremu nagle zaczęło coś trzeszczeć w słuchawce i gwałtownie musiał ściszyć krótkofalówkę.
Tłum oglądających i kupujących był ogromny. Ludzie obijali się o siebie zmuszeni do ciągłej uwagi i mijania slalomem dziesiątek, setek, a może i tysięcy wypełnionych towarami wózków. Kto mądrzejszy brał mały plastykowy koszyk i ograniczając się w wydawaniu pieniędzy, ułatwiał sobie poruszanie po hali.
Ain stał na środku komunikacyjnego traktu i nasłuchiwał. Z głośników dolatywała kolejna kolęda, ale nie jej słuchał. W powietrzu wibrował inny dźwięk, znacznie bardziej ważny. Tysiące ludzkich myśli szukało swoich miejsc przeznaczeń, stawiało najrozmaitsze pytania, pożądało, kłóciło się, śmiało i smuciło. Pośród dziesiątek półek był człowiek, którego szukał, człowiek, któremu przyglądał się od długiego czasu, człowiek, którego czas nadszedł właśnie dziś i o tej porze. Po lewej, w głębi hali był dział spożywczy. Tam nie. Bliżej sport i odzież. Tam też nie. Po prawej kasety, płyty, książki, dalej plastyki, części samochodowe i stoisko z telewizorami. Tam. Ruszył przeciskając się pomiędzy ludźmi. Narastające napięcie rozgrzewało jego duszę. Nikt nie przypuszczał, że za krótką chwilę to miejsce przejdzie wielką metamorfozę.
Świat był coraz trudniejszy do wytrzymania, prawie niemożliwy do przeżycia. Sam skłaniał się ku samozagładzie.
Ain wiedział, czym kierują się ludzie, ale nie rozumiał ich. Większość rzeczy zrobiłby zupełnie inaczej, z lepszym skutkiem, ale to nie jemu przyszło decydować. Teraz musiał jak najszybciej przedostać się przez zbitą, ludzką masę na przeciwległy kraniec hali. Pozostało niewiele czasu. Namacał w kieszeni płaszcza prostokątny pakunek. Był na swoim miejscu. Nie mógł go zgubić, ani dać sobie ukraść, nie dziś i nie teraz. Na środku przejścia zrobił się zator. Palety z promocyjnymi towarami przyciągnęły zbyt dużo klientów. By przebić się na drugą stronę, Ain skręcił w prawo. Między półkami ze szkłem było znacznie luźniej. Nieco przyspieszył kroku i po chwili skręcił w lewo, po czym mijając slalomem kilka koszyków, dotarł do działu z artykułami gospodarstwa domowego. Stąd było już niedaleko. Kolejny zakręt w lewo i znalazł się obok wysokiej ściany z telewizorami. Po minięciu następnych kilkunastu ludzi, dostrzegł go. Wyższy od niego niemal o głowę mężczyzna po trzydziestce nerwowo przeciskał się w jego stronę. Co rusz oglądał się za siebie, na prawo i lewo jakby szukał kogoś, jednocześnie przed kimś uciekając. Ain zmrużył oczy i spięty, niczym gotowy do skoku tygrys szedł na jego spotkanie. Tamten szybkim ruchem rozpiął kurtkę i prawą rękę wsunął pod pachę. Ain dostrzegł, jak poszukiwany przez niego człowiek staje i ze ściśniętą szczęką patrzy gdzieś poza niego. Wiedział, że nie on jeden jest zainteresowany tym młodzieńcem. Na ułamek sekundy odwrócił się, by zauważyć powód jego zdenerwowania. Barczysty człowiek w skórzanej kurtce odwrócił właśnie wzrok, jakby nagle zaintrygował go jakiś radiomagnetofon na pobliskiej półce. Młodzieniec chciał zmienić kierunek, ale zauważył zator, który właśnie ominął Ain. Po chwili zawahania zrezygnował z powrotu tą samą drogą, którą dostał się na to miejsce. Na przeszkodzie stanęło dwóch innych mężczyzn, których twarze zdążył wcześniej poznać i wiedział, kim są. Napięcie na jego twarzy objawiło się nerwowym tikiem. Zaczął trząść się, jakby zaraz miał dostać ataku epilepsji. Ain jeszcze bardziej przyspieszył kroku. Młodzieniec odwrócony był do niego niemal całkowicie plecami. Miał ułamek chwili, by zdążyć. Tuż za tym młodym człowiekiem, który właśnie wpadał w niekontrolowaną panikę stanęła dwudziestoletnia kobieta. Ain nie widział wyciąganej spod kurtki broni, ale dokładnie wiedział, że ten człowiek kątem oka dostrzegł kobietę i co w związku z tym zamierza. W chwili, kiedy huknął wystrzał, Ain złapał dziewczynę za rękaw kurtki i potężnie szarpnął, wykonując przy tym szybki półobrót. Kobieta z impetem potoczyła się i przewracając najbliższy wózek, runęła na ziemię. Ain zajął jej miejsce, a młody mężczyzna odwróciwszy się złapał go, otoczył silnym ramieniem szyję, przyciągnął do siebie i przyłożył dymiącą lufę pistoletu do skroni. Ain odetchnął jak człowiek, któremu właśnie ulżyło.
— Nie ruszać się! – wrzasnął z całej siły młodzieniec. Stojący najbliżej ludzie pierzchnęli w popłochu we wszystkie strony, potykając się o siebie i przewracając. Część z nich dobrze znając amerykańskie filmy sensacyjne od razu padła na ziemię. Tylko barczysty mężczyzna i dwaj pozostali po przeciwległej stronie stali z wymierzonymi pistoletami w sczepionych brutalnym uściskiem ludzi .
— Policja! – krzyknęli jak na komendę niemal równocześnie. – Poddaj się i oddaj broń!
— Rozwalę mu łeb, jak tylko zrobicie jeden krok! – wrzasnął młodzieniec. Ain czuł drżenie jego ciała, chaos myśli i strach. Bał się tak bardzo, że każdy nierozważny ruch kogokolwiek mógł wywołać odruchowe napięcie wskazującego palca, który trzymał na spuście pistoletu.
— Spokojnie – prawie wyszeptał, ale na tyle wyraźnie, by przestępca usłyszał.
Ludzie, którzy byli najbliżej również wpadli w panikę. Jakaś kobieta zaczęła rozpaczliwie płakać, co niemal natychmiast udzieliło się innym. Mężczyźni starali się zasłonić swymi ciałami swe towarzyszki i dzieci. Wszyscy chcieli znaleźć się jak najdalej stąd. Komu starczało odwagi, powoli odsuwał się od osaczonego bandyty.
— Roleta – znów szepnął Ain.
Młodzieniec nerwowo zerknął w bok. Kilka metrów obok było szerokie przejście na zaplecze, oddzielone od hali gumową roletą.
— Frank, poddaj się – powiedział jak tylko łagodnie potrafił jeden z policjantów. – To nie ma najmniejszego sensu. Tylko pogarszasz swoją sytuację. Zostaw tego człowieka i oddaj broń.
— Odwal się! – ryknął Frank. – Odbiło wam, żeby łazić za mną w takim miejscu.
— Nie uda ci się uciec. Listy gończe rozesłano już dawno. Szuka cię policja na całym świecie.
Ain przymknął oczy. Trzęsący się Frank małymi kroczkami przesuwał się w kierunku rolety i ciągnął go ze sobą.
— Broń na ziemię, ale to już! Jak się tylko ruszycie, pozabijam was wszystkich!
Policjanci spojrzeli na siebie niepewnie. Frank cały czas przesuwał się w kierunku magazynu.
— Czy jesteście głusi!!! – wrzasnął tak głośno, że niemal wszyscy podskoczyli z wrażenia.
— Zróbcie, co mówi, bo nas pozabija – powiedział głośno błagalnym tonem leżący nieopodal starszy mężczyzna.
Wszyscy trzej niechętnie i bardzo pomału odkładali pistolety na podłogę.
— Trzy kroki do tyłu i na ziemię! – rozkazał bandyta.
Policjanci powoli położyli się pośród klientów sklepu. Ścigany był już pod samą roletą.
— Łańcuch – powiedział cicho Ain.
Frank zauważył łańcuch i przysunął się do niego.
— Ciągnij – rozkazał.
Ain pociągnął i roleta powędrowała do góry. Zaraz znaleźli się w magazynie i roleta opadła w dół. Frank pchał swego zakładnika przed sobą, ale nie bardzo wiedział, gdzie jest wyjście. Wszędzie stały załadowane towarami palety, między którymi miejsca było tylko na wózek. Gdzieniegdzie widać było jakiegoś pracownika, który w popłochu uciekał przed siebie. Frank kilka razy zrobił z Ainem pełny obrót, aby upewnić się, czy ktoś nie ściga ich, czy ktoś nie chce na nich napaść. Po chwili zauważyli wyjście i przyspieszyli kroku. Młodzieniec nadal cały się trząsł. Ta sytuacja przerastała jego nerwy. Był zaskoczony i zdezorientowany. Nie wiedział, co ze sobą zrobić. Szalejące myśli pozbawiały go racjonalnej oceny sytuacji. Ain nie stawiał mu żadnego oporu. Nieco pomagał mu w nadaniu właściwego kierunku. Kiedy byli bardzo blisko drzwi, te nagle z impetem się zatrzasnęły.
— Otwieraj!
Ain szarpnął klamkę, ale drzwi nie otworzyły się.
— Zamknięte – powiedział jakby zaskoczony.
Zza nich dobiegło wycie policyjnych radiowozów. Byli szybcy.
Frank mocniej ścisnął Aina za szyję i zawrócili. Skręcali to w prawo, to w lewo. Frank szukał innego wyjścia. Ain wiedział, że nie uda im się stąd wyjść. Za jedynym wyjściem z tej strony stały już radiowozy. Z drugiej strony była hala, a w niej trzej „znajomi”. Gdzieś ponad stertą zgrzewek z napojami zobaczyli, jak roleta znów podnosi się do góry.
Tym razem Ain nadał wyraźniej kierunek. Przed nimi pojawiły się uchylone drzwi. Zaraz znaleźli się po drugiej stronie. Od wewnątrz było pokrętło zamka, które Frank nakazał przekręcić. Wąski korytarz miał czworo drzwi. Za pierwszymi znajdowała się ubikacja, drugie znów się zatrzasnęły. Szarpanie za klamkę nic nie dało.
— Otwierać! – warknął Frank, ale odpowiedziała mu tylko martwa cisza. – Otwierać, bo rozwalę zamek!
— Jeśli strzelisz, zaraz będą wiedzieć, gdzie jesteś – powiedział Ain.
Frank przez chwilę stał z wymierzonym w zamek drzwi pistoletem, ale zrezygnował i pchnął swego więźnia dalej. Za ostatnimi drzwiami był jeszcze jeden krótki korytarz i następne drzwi. W obu były zamki, które zaraz zamknięto. Znaleźli się w niewielkim pustym biurze. Stało tam biurko z telefonem, szafa, regał z segregatorami. Nie było okna. Frank puścił Aina i walnął pięścią w blat biurka. Z jego ust posypała się cała lawina przekleństw. Był wściekły i zrozpaczony. Nie miał pojęcia, co robić.
Wymierzył w Aina lufę broni.
— Przesuń szafę do drzwi, szybko! – zakomenderował.
— Ja? – Ain intonacją głosu wyraził zdziwienie. Jak dotąd wszystko szło dobrze, ale szafy nie miał zamiaru przesuwać.
Frank spojrzał na jego mizerną posturę i zrozumiał pytanie tak, jak Ain tego sobie życzył.
— Pod ścianę i odwróć się.
Ain stanął pod przeciwległą ścianą odwrócony do niego plecami i tylko słyszał, jak tamten sapnąwszy z wysiłku przepchnął szafę tak, aby zasłoniła drzwi. Zaraz potem Frank gwałtownie otwierał i zamykał drzwi szafy i szuflady biurka, po czym kazał mu wyciągnąć obie ręce do tył. Nerwowymi ruchami ciasno związał je jakimś znalezionym sznurkiem i mocno zaciągnął węzeł. Obok biurka stały dwa krzesła, jedno z nich przesunął pod szafę.
— Siadaj.
Ain odwrócił się i z politowaniem popatrzył na Franka.
— Nic ci to nie pomoże, Arturze, wiesz, że zaraz będzie tu jednostka antyterrorystyczna i na tym się skończy – powiedział spokojnym tonem.
Artur Frank stanął w bezruchu naprzeciw swego zakładnika i patrząc z góry w jego pozbawione emocji jasne oczy wycedził przez zęby:
— Skąd znasz moje imię?
— Od dawna znam ciebie i twoją rodzinę. Ojciec Wojciech Frank, recydywista, aktualnie odsiaduje wyrok piętnastu lat więzienia za napad z użyciem niebezpiecznego narzędzia. Matka Hanna nie żyje od dziesięciu lat, była gorliwą chrześcijanką.
Oczy Franka zrobiły się wielkie, a usta otworzyły ze zdumienia.
— Skąd to wiesz? Jesteś z policji?
— W kieszeni płaszcza mam dla ciebie paczkę. Wyciągnij.
Frank ostrożnie podszedł do niego z wciąż gotowym do strzału pistoletem. Lufę niemal przytknął do jego nosa, a lewą ręką wyciągnął prostokątną, papierową, kolorową torebkę ze sznurkami do trzymania.
— Co to jest?
— Wyciągnij.
Młody człowiek powoli wyciągnął zawartość torebki. W dłoni trzymał podniszczoną książkę. Na wierzchu okładki był ledwo dostrzegalny tytuł: Biblia.
— Otwórz na pierwszej stronie – zachęcił Ain.
Artur wiedział już czyja to książka, ale otworzył. Ładnym pismem napisano tu dedykację: „Dla Siostry w Chrystusie Hanny Frank na pamiątkę zanurzenia w wodzie na znak wiary – Kościół”. Poniżej pieczęć i data. To było trzydzieści lat temu. Miał wtedy trzy lata.
— Pamiętasz ją?
— Tak, matka często ją czytała. Ojca strasznie to wkurzało. Nie cierpiał, kiedy znikała na całe godziny z domu, by chodzić na te swoje modlitwy. Skąd ją masz?
— Czasem pomagałem twojej mamie w różnych sprawach.
– Nie pamiętam cię, nigdy cię nie widziałem. Jak się nazywasz?
Ain popatrzył wprost w jego rozbiegane oczy. Ta chwila rozmowy nieco go uspokoiła, zmieniając tor wystraszonych myśli.
— Nie mogłeś mnie widzieć, bo nigdy nie było cię przy twojej mamie. Kiedy tylko skończyłeś piętnaście lat, sensacyjne filmy wyprały twój mózg, a pragnienie posiadania luksusu całkowicie zapełniło pustkę w sercu. Stałeś się wierną kopią swego ojca, dziedzicząc po nim skłonność do alkoholu i pragnienie bogactwa.
— Kim jesteś? – wycedził przez zęby Frank. Mięśnie jego twarzy napięły się, a nabrzmiałe żyły zaznaczyły swą obecność na skroniach.
— Nazywam się Ain. Jestem posłańcem do ciebie.
— Zaraz rozwalę twój łeb! – warknął coraz bardziej rozzłoszczony. – Nie cierpię kpin ze mnie.
— Nie możesz mnie zabić – odpowiedział beznamiętnie Ain.
— Ja nie mogę?!
— Nie, Arturze. W tej Biblii jest zakładka, otwórz na tej stronie.
Frank cofnął się na metr, przerzucił kilka kartek i odnalazł właściwe miejsce. Był tam Psalm 37.
— Przeczytaj na głos werset 27 i 28.
— To ostatnie słowa, jakie słyszysz: „Odstąp od złego, czyń dobro, abyś mógł mieszkać na wieki, bo Pan miłuje sprawiedliwość i nie opuszcza swych świętych; nikczemni wyginą, a potomstwo występnych będzie wytępione.”
— Moje imię znaczy: „nikczemni wyginą, a potomstwo występnych będzie wytępione” – powiedział anioł.
Frank znów zaczął się cały trząść.
— Jesteś skończonym durniem! – niemal krzyknął i wymierzył lufę wprost w czoło zakładnika. Ten ani drgnął.
— Jeśli strzelisz, jest po tobie. Policja nie będzie się wahać.
— Nie pójdę do więzienia jak ojciec – syknął i nacisnął na spust. Zamek pistoletu nie zaskoczył. Mechanizm zaciął się. Frank nacisnął jeszcze kilka razy. Bez skutku.
— Twoja mama wiele czasu poświęcała na modlitwę za ciebie i twojego ojca. W dniu, kiedy umarła, napisała modlitwę, która jest na zakładce w Biblii.
Frank uderzył dłonią w pistolet i usiłował przeładować go na nowo. Niespodziewanie coś trzasnęło o podłogę. Z pistoletu wypadł magazynek. Sam. Frank był pewien, że nie nacisnął mechanizmu, który go mógł uwolnić. Chciał się po niego schylić, ale błyskawicznie uciekł spod jego nóg w najdalszy kąt biura. Sparaliżowało go. Nie mógł się z wrażenia poruszyć. Nawet odrobinę drgnąć. Ain powoli artykułował każde słowo:
— Oto słowo, które dotknęło twoją mamę. Była przerażona losem swych najbliższych:
„Nie unoś się gniewem z powodu złoczyńców ani nie zazdrość niesprawiedliwym, bo znikną tak prędko jak trawa i zwiędną jak świeża zieleń… Jeszcze chwila, a nie będzie przestępcy: spojrzysz na jego miejsce, a już go nie będzie. Natomiast pokorni posiądą ziemię i będą się rozkoszować wielkim pokojem. Przeciw sprawiedliwemu zło knuje występny i zgrzyta na niego zębami. Pan śmieje się z niego, bo widzi, że jego dzień nadchodzi. Występni dobywają miecza, łuk swój napinają, by powalić biedaka i nieszczęśliwego, by zabić tych, których droga jest prosta. Ich miecz przeszyje własne ich serca, a ich łuki zostaną złamane… Lepsza jest odrobina, którą ma sprawiedliwy, niż wielkie bogactwo występnych, bo ramiona występnych będą połamane, a sprawiedliwych Pan podtrzymuje… Nikczemni wyginą, a potomstwo występnych będzie wytępione. Sprawiedliwi posiądą ziemię i będą mieszkać na niej na zawsze. Widziałem, jak występny się pysznił i rozpierał się jak cedr zielony. Przeszedłem obok, a już go nie było; szukałem go, lecz nie można go było znaleźć…”
Po ostatnim słowie wstał z krzesła i rzucił na biurko sznurek, który jeszcze przed chwilą pętał jego dłonie.
— W Liście do Hebrajczyków napisano: „Do któregoż z aniołów kiedykolwiek powiedział: Siądź po mojej prawicy, aż położę nieprzyjaciół Twoich jako podnóżek Twoich stóp. Czyż nie są oni wszyscy duchami przeznaczonymi do usług, posłanymi na pomoc tym, którzy mają posiąść zbawienie?” Arturze, jestem aniołem. Przyszedłem, by pomóc ci odszukać drogę do Boga.
— Aniołem?
— Aniołem posłanym od Boga, by ratować cię przed tobą samym – powiedział Ain i odebrał Arturowi pistolet. Ten nie zaprotestował. Chwilę później broń była rozebrana na części pierwsze, a zamek znalazł się w kieszeni płaszcza anioła. Artur usiadł bezwładnie na krześle. Był pozbawiony sił.
— Przeczytaj kartkę z Biblii.
Frank otworzył Biblię i zaczął czytać:
— „Dziękuję Ci Ojcze, że jesteś pełen łaski i miłosierdzia. Dziękuję Ci, że kiedy jeszcze byłam pełna grzechu, nienawiści i złych dążeń objąłeś mnie swą miłością. Dziękuję Ci za Twojego Syna Jezusa, za Jego śmierć na krzyżu, za to, że przez nią uwolniłeś mnie od moich win. Dziękuję Ci za Jego zmartwychwstanie i nowe życie. Za to, że obdarzyłeś mnie pewną nadzieją. Panie, Ty jesteś moją nadzieją. Jedyną nadzieją. Do Ciebie przynoszę mojego męża i syna. Znasz ich serca, wiesz, że ich droga, to droga zatracenia. Odrzucają Twoją łaskę, ale, proszę bardzo, daj im, Panie, szansę. Mnie nie słuchają, zły zawładnął nimi bez reszty, ale Ty pokonałeś śmierć, pokonałeś szatana. Ty jesteś moją nadzieją, że dasz im szansę. Może usłuchają anioła jak Lot i wyjdą ze swojej Sodomy. Dziękuję Ci za Twoją przeogromną łaskę.”
Artur opadł na krzesło.
— Naprawdę jesteś aniołem?
— Naprawdę. Spodziewałeś się skrzydeł i oślepiającej bieli? – Ain uśmiechnął się.
— Jesteś mały i nie masz siły, by przesunąć szafę.
— Jestem taki dla ciebie, byś nie odrzucił mnie jako zakładnika.
— Zakładnika?… – Frank zamyślił się. – Podłożyłeś się? Podłożyłeś się specjalnie?
— Wziąłbyś młodą kobietę, która nie mogłaby ci nic dać.
— Jeśli znasz mnie tak długo, to dlaczego nie przyszedłeś wcześniej?
— A słuchałbyś mnie? W twoim sercu były pieniądze, alkohol, seks i koledzy. Mama wiele razy mówiła ci o Jezusie. Chodziłeś z nią na nabożeństwa, masz dyplom ukończenia kościelnej szkółki dla dzieci. Odrzuciłeś wszystko. Dziś masz ostatnią szansę, bo Bóg wysłuchał płaczu twojej mamy. Przyszedłem właśnie teraz, bo sytuacja, w jakiej się znalazłeś, przerosła wreszcie twoje siły i jesteś skłonny do słuchania. Przynajmniej na chwilę jesteś skłonny.
Frank przez moment patrzył na Aina bez jednego słowa. Nie potrafił uwierzyć, że ma do czynienia z aniołem. Ain zdjął rękawiczki.
— Dotknij – powiedział wyciągając swą dłoń w jego stronę. Artur niepewnie dotknął.
— Zupełnie zimna – powiedział zaskoczony.
— Nie mam krwi, nie mam serca, nie muszę jeść. To tylko powłoka na wasze ludzkie podobieństwo, byś mógł mnie widzieć, rozmawiać i wziąć jako zakładnika… Arturze, jest mało czasu. Za parę minut za tymi drzwiami będzie policja.
— Zabiją mnie? – głos Artura zadrżał.
— Nie żyjesz od dawna. – Biblia trzymana na otwartej dłoni Artura sama otworzyła się na Liście do Efezjan.
— Czytaj początek drugiego rozdziału – powiedział poważnie anioł.
Frank znów się zawahał, ale zaczął czytać:
— „I wy umarliście przez upadki i grzechy wasze, w których niegdyś chodziliście według modły tego świata, naśladując władcę, który rządzi w powietrzu, ducha, który teraz działa w synach opornych”…
— Wystarczy – przerwał Ain. – Jesteś pod władzą diabła.
Frank skrzywił się.
— To prawda. Grzech uśmiercił twego ducha, który łączy człowieka z Bogiem i Jego życiem. Arturze – anioł z bliska patrzył w głębię duszy śmiertelnika – w duchowej rzeczywistości nie ma próżni. Możesz należeć albo do Boga, albo do ojca buntu, wroga Bożego, do szatana, kłamcy, którego niebawem spętamy i wrzucimy do otchłani na tysiąc lat. Nie można nie należeć do nikogo. Ty należysz do szatana, ale to nie musi trwać dalej. Jest inna droga.
Kartki w Biblii znów przewracały się same.
— List do Tytusa trzeci rozdział. Czytaj od trzeciego wersetu.
— „Bo i my byliśmy niegdyś nierozumni, niesforni, błądzący, poddani pożądliwości i rozmaitym rozkoszom, żyjący w złości i zazdrości, znienawidzeni i nienawidzący siebie nawzajem. Ale gdy się objawiła dobroć i miłość do ludzi Zbawiciela naszego, Boga, zbawił nas nie dla uczynków sprawiedliwości, które spełniliśmy, lecz dla miłosierdzia swego przez kąpiel odrodzenia oraz odnowienie przez Ducha Świętego, którego wylał na nas obficie przez Jezusa Chrystusa, Zbawiciela naszego, abyśmy, usprawiedliwieni łaską jego, stali się dziedzicami żywota wiecznego, którego nadzieja nam przyświeca.”
— Rozumiesz?
Frank milczał.
– Jeśli uwierzysz Bożemu Słowu, jeśli przyjmiesz dzieło Jezusa, jeśli Jezus stanie się twoją drogą życia, Bóg uczyni cię nowym człowiekiem, odnowi więź ze sobą i uwolni od przekleństwa grzechu. Teraz jesteś zniewolony swymi własnymi pożądliwościami, nie potrafisz dać sobie rady ze sobą samym, a do tego oszukujesz się, że jesteś wolny, bo możesz robić, co tylko ci się podoba. Zbawienie jest w zasięgu twojej dłoni, ale możesz je przyjąć lub odrzucić. Musisz jednak zrozumieć, że bezbożność jest głupotą, a głupota szaleństwem. Prawdziwym szaleństwem. To jakby stać naprzeciw pędzącego pociągu. Bez najmniejszych szans. Boży sąd jest sprawiedliwy. Nikogo nie skrzywdzi, ale także nikt, ani nic przed nim nie umknie. Także ty z twoimi grzechami. Nie łudź się. Nie uciekniesz przed Bogiem, nikt przed Nim nie ucieknie bez względu na to, kim jest, co dziś robi, ile posiada i czy wierzy w Boga. Nie trzeba wierzyć w Boga, aby przed Nim stanąć.
Artur Frank milczał. Ain wiedział, jakie życie prowadził: kradzieże, rozboje, wymuszenia, handel narkotykami, napad z bronią w ręku, rozwiązłość seksualna, pijaństwa. Sodoma byłaby dla tego człowieka przedszkolem. Bóg jednak darzył Artura Franka miłością i dał jemu, aniołowi, zadanie.
Artur drgnął przestraszony nagłym dzwonkiem telefonu, po czym niepewnie spojrzał na Aina.
— To policja – powiedział anioł. – Już wiedzą, że tu jesteś.
— W Biblii jest historia, w której anioł wyprowadza Piotra z więzienia – stwierdził z nutką nadziei w głosie Frank. – Wyprowadzisz mnie stąd?
— Jesteś apostołem głoszącym ludziom ewangelię? – zaśmiał się anioł, po czym zupełnie poważnie dodał:
— Powinieneś pamiętać słowa wiszącego na krzyżu łotra: „My przecież sprawiedliwie odbieramy słuszną karę za nasze uczynki, ale On nic złego nie uczynił. I dodał: Jezu, wspomnij na mnie, gdy przyjdziesz do swego królestwa.” Nie, Arturze, nie wyprowadzę cię stąd, abyś uniknął odpowiedzialności za twe złe czyny. To nie byłoby w twoim interesie.
— Nie rozumiem – prawie wyszeptał Frank.
Telefon nadal dzwonił dopominając się o podniesienie słuchawki.
— Bóg jest sprawiedliwy. Jeśli wyznasz Mu swoje grzechy, jeśli uwierzysz, że krew Chrystusa przelana została właśnie za nie, przebaczy ci i oczyści, ale nie uchroni cię od ich konsekwencji tu, na tej ziemi. Łotr uwierzył, oddał się w ręce Jezusa i to dało mu nowe życie, ale jego ciało umarło na krzyżu…
Ain wyciągnął dłoń i palcem wskazał na Biblię, która nadal znajdowała się w ręku człowieka. Ta znów sama otworzyła się na innej stronie.
— Ten Piotr napisał: „Umiłowani! Temu żarowi, który w pośrodku was trwa dla waszego doświadczenia, nie dziwcie się, jakby was spotkało coś niezwykłego, ale cieszcie się, im bardziej jesteście uczestnikami cierpień Chrystusowych, abyście się cieszyli i radowali przy objawieniu się Jego chwały. Błogosławieni jesteście, jeżeli złorzeczą wam z powodu imienia Chrystusa, albowiem Duch chwały, Boży Duch na was spoczywa. Nikt jednak z was niech nie cierpi jako zabójca albo złodziej, albo złoczyńca, albo jako niepowołany nadzorca obcych dóbr! Jeżeli zaś cierpi jako chrześcijanin, niech się nie wstydzi, ale niech wychwala Boga w tym imieniu! Czas bowiem, aby sąd się rozpoczął od domu Bożego. Jeżeli zaś najpierw od nas, to jaki będzie koniec tych, którzy nie są posłuszni Ewangelii Bożej? A jeżeli sprawiedliwy z trudem dojdzie do zbawienia, gdzie znajdzie się bezbożny i grzesznik? Zatem również ci, którzy cierpią zgodnie z wolą Bożą, niech dobrze czyniąc, wiernemu Stwórcy oddają swe dusze!” Poddaj się temu cierpieniu teraz, aby mogło cię ukształtować, zmienić, uświęcić.
— Boję się cierpienia – powiedział cicho Artur.
— Ty? Człowiek, który tyle cierpienia zadał innym?
Telefon dzwonił bez ustanku. Policjant był cierpliwy.
— Nie chcę cierpieć.
— Twój wybór jest prosty: albo będziesz cierpiał teraz, przez kilka lat odsiadki w więzieniu, albo później, przez nieskończoność, jeśli odrzucisz łaskę Boga i zlekceważysz jeszcze raz krew Jezusa. Wybieraj.
Ain położył dłoń na słuchawce telefonu.
— Ja…
— Żyje się raz, ale za to wiecznie, wiecznie ponosząc konsekwencje ziemskiego życia – na dobre lub na złe. Śmierć ciała jest tylko chwilą, po której nadchodzi radość lub przerażenie. Ja mieszkam w duchowej rzeczywistości i wiem, o czym mówię, Arturze. Wy, ludzie, opieracie swoje życie na tym, co widzicie i dotykacie. Śmierć mierzycie śmiercią ciała, a ciało jest prochem, w który Bóg ma moc tchnąć życie ile razy chce. Każdy człowiek zmartwychwstanie na sąd ku wiecznej radości lub wiecznemu potępieniu. Wybieraj. Masz Boże Słowo, możesz uwierzyć Słowu i żyć.
Anioł podniósł słuchawkę i podał ją człowiekowi. Artur zasłonił mikrofon dłonią, popatrzył w oczy Aina i niepewnie spytał:
— Będziesz mnie odwiedzał?
— Bóg wysłuchał płaczu twojej mamy – odpowiedział.
Artur Frank odsłonił mikrofon i spokojnym tonem powiedział:
— Chcę wyjść.
***
Po przeczytaniu tego opowiadania być może dochodzisz, drogi czytelniku, do wniosku, że nie jesteś tak złym człowiekiem jak Artur Frank. Być może tak jest, ale Boże Słowo w Liście do Rzymian 3 od 10 jednoznacznie stwierdza: „ jak jest napisane: Nie ma sprawiedliwego, nawet ani jednego, nie ma rozumnego, nie ma, kto by szukał Boga. Wszyscy zboczyli z drogi, zarazem się zepsuli, nie ma takiego, co dobrze czyni, zgoła ani jednego. Grobem otwartym jest ich gardło, językiem swoim knują zdradę, jad żmijowy pod ich wargami, ich usta pełne są przekleństwa i goryczy; ich nogi szybkie do rozlewu krwi, zagłada i nędza są na ich drogach, droga pokoju jest im nie znana, bojaźni Bożej nie ma przed ich oczami. A wiemy, że wszystko, co mówi Prawo, mówi do tych, którzy podlegają Prawu. I stąd każde usta muszą zamilknąć i cały świat musi się uznać winnym wobec Boga.”
Ty również jesteś winnym. Grzesząc w swoim życiu, przystąpiłeś do buntu szatana i stanąłeś po jego stronie – czy ci się to podoba, czy też nie. Umarła twoja więź z Żywym Bogiem. Nie jest to jednak sytuacja beznadziejna. Jezus jako doskonały człowiek oddał swoje życie na krzyżu za ciebie. Tak! Oddał je za ciebie. Nie tylko za cały świat, ale właśnie za ciebie. I to do ciebie należy wybór. Możesz iść przez życie swoją drogą, której główną treścią jest grzech, a końcem potępienie. Jest też inna droga, którą jest Jezus. Nie jest to jednak droga wszystkich, gdyż tylko nieliczni podjęli świadomą decyzję, by Jezusa przyjąć jako swego Zbawiciela i Pana! Nie wystarczy wiedza o Jezusie i Jego dziele. Potrzeba wiary, zaufania, pewności, że Jego krew przelana została za ciebie. Źródłem wiary jest Boże Słowo, ale u wielu ludzi Biblia jest tylko jeszcze jedną książką na zapełnionej półce. Ja sam przez lata bałem się jej, gdyż mówiła mi, że jestem grzesznikiem. Tłumaczyłem się też, że nie nadaję się do jej czytania, bo są ludzie, którzy kończyli studia, aby mi ją tłumaczyć. Bóg jednak kieruje Słowo do każdego człowieka, bo chce każdemu dać Swoje życie, wolność od piekła i wiecznego oddzielenia od Siebie. Czego zatem potrzeba? Otwartego serca, wiary i zmiany myślenia. Aniołowie objawiają się niezwykle rzadko. O wiele częściej posyłają ludzi wiernych Bogu, aby oni zwiastowali ewangelię o życiu w Chrystusie. Zwiastowali ją apostołowie, czytasz o niej i ty. Codziennie podejmujesz wiele decyzji, które mają wpływ na następne dni. Teraz jednak decydujesz o swojej wieczności. Co wybierasz: swoją osobistą Sodomę z jej grzechami, czy też Jezusa z Jego sprawiedliwością? Sodoma została zniszczona, ale Lot uwierzył aniołowi i wyszedł z niej przed rozpoczęciem Bożego sądu. Jaka jest twoja decyzja? Co kochasz? Kogo kochasz? Czy Jezus jest dziś treścią twego życia? Czas twojego spotkania z Bogiem się zbliża…